Krzysztof otworzył okno i wszedł na parapet. Czerniący się w dole asfalt jednocześnie przyciągał i przerażał.
Życie czasem przypomina krętą leśną ścieżkę. Nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi, co czeka za najbliższymi drzewami. Krzysztof Kowalski nie mógł choćby przypuszczać, iż najpierw straci, a potem znów odnajdzie swoje szczęście.
Nie spieszył się z małżeństwem. Szukał pokrewnej duszy. Gdy zobaczył Kingę w kawiarni na Starym Mieście w Warszawie, serce mu zabiło mocniej – to była ona. Bez wahania podszedł i przedstawił się. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, uwielbiali jeździć na łyżwach na Torwarze, oboje marzyli o dużej, kochającej rodzinie i dzieciach.
I wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyli, tylko dzieci jakoś nie nadchodziły. Kinga chodziła po lekarzach, leczyła się, jeździła choćby do Częstochowy, nie tracąc nadziei. Aż w końcu uwierzyła, iż jest w ciąży. Nie spieszyła się do szpitala, czekała, by się nie pomylić. Dopiero gdy brzuch zaczął rosnąć, poszła do przychodni.
Okazało się, iż to nie upragniona ciąża, a guz. Krzysztof, przychodząc z Kingą do onkologii, widział zamglone spojrzenia pacjentów, jakby nasłuchiwali w sobie jakiegoś znaku. niedługo dostrzegł to samo spojrzenie u Kingi.
Krzysztof nie odstępował żony na krok. Najpierw wziął kolejny urlop, potem dni wolne na własny koszt, aż w końcu lekarz w przychodni ulitował się i dał mu zwolnienie. Ale szef wezwał go i postawił ultimatum – albo wraca do pracy, albo zostaje zwolniony. Krzysztof napisał wypowiedzenie.
Całymi dniami opiekował się Kingą. Trzymał ją za rękę, gdy zaczęła się dusić, modlił się do Boga, by ich nie rozdzielał, by zabrał go razem z nią.
Nic nie pomogło. Po trzech miesiącach Kingi nie było.
Po pogrzebie Krzysztof wrócił do pustego mieszkania. Szlafrok Kingi wisiał na oparciu krzesła od miesiąca. Krzysztof miał nadzieję, iż wstanie i go założy. W przedpokoju stały jej buty, wisiała kurtka zimowa, którą kupili zeszłej wiosny na wyprzedaży. Gdzie nie spojrzał, wszystko przypominało mu Kingę – ukochaną, jedyną, która odeszła tak wcześnie.
Krzysztof wtulił się w poduszkę, wciąż pachnącą żoną, i zaszlochał. Potem poszedł do sklepu i kupił dwie butelki wódki. Rano ledwo wstał z łóżka. Ból, który wieczorem na chwilę odpuścił, wrócił ze zdwojoną siłą. Krzysztof wylał niedopitą wódkę do zlewu. Ale czy miało to znaczenie? Bez Kingi nie chciał żyć.
W dzień jeszcze jakoś udawało się oderwać myśli, ale wieczorami rozpacz była nie do zniesienia. Pewnej nocy stał przy oknie i patrzył na nocne miasto. Co go tu trzyma? Mieszkanie? Niech się wali. Nie miał pracy, żony, dzieci. Krzysztof otworzył okno i wszedł na parapet. Czarny asfalt w dole jednocześnie przyciągał i przerażał. Czwarte piętro – to nie tak wysoko. A co, jeżeli nie zabije się na miejscu?
Zadzwonili do drzwi. Krzysztof przez sekundę patrzył w dół, potem zeskoczył z parapetu i poszedł otworzyć. W drzwiach stała sąsiadka.
– Widzę, też cię bezsenność męczy. Wpadłam sprawdzić, czy żyjesz. Jakoś dziwnie cicho u ciebie. A co to za przeciąg? Okno otwarte? Nie miałeś zamiaru…? – Wpatrywała się w niego z niepokojem.
– Wietrzę tylko – odparł spokojnie.
– No dobrze, ale uważaj. Jak wyskoczysz, nigdy Kingi nie zobaczysz. To grzech śmiertelny – odebrać sobie życie. Bóg nie pozwoli wam być razem w niebie.
– Wszystko w porządku, ciociu Haniu.
Ledwo ją wyprawił. Ale ochota na skok z okna minęła. Słyszał, iż samobójstwo to grzech, którego się nie odpuszcza.
Nie spał całą noc, myślał. A nad ranem wrzucił do torby parę rzeczy i zabrał zdjęcie, na którym zostali z Kingą na zawsze. Oszczędności się skończyły – wszystko poszło na leczenie. Spojrzał na szlafrok porzucony na krześle. Odwrócił się i wyszedł. Zamknął mieszkanie i zadzwonił do sąsiadki.
– Gdzie się wybierasz? – spytała, widząc torbę na jego ramieniu.
– Do mamy. Nie mogę tu zostać. Zapiłbym się.
– Słusznie. Na długo? – Zmrużyła oczy.
– Nie wiem. Dopilnujesz mieszkania? – Podał jej klucze. – Masz mój numer, dzwoń, jeżeli coś. Czas jechać. – Machnął ręką i gwałtownie zszedł po schodach.
Chwilę siedział w samochodzie, skupiając myśli. Potem przekręcił kluczyk i wyjechał z podwórka. Na drodze wcisnął gaz do dechy i ruszył przed siebie. Przemknęła mu przez głowę myśl, by puścić kierownicę… Ale wtedy mogliby zginąć niewinni ludzie.
Dwieście kilometrów przeleciał jak na skrzydłach, pierwszy raz od miesięcy czując się lekko i wolny. Rodzinne miasteczko zaskoczyło go wąskimi, błotnistymi uliczkami. zwykle przyjeżdżał latem, gdy liście na drzewach zmieniały wszystko. Zapomniał, jak wygląda wiosenne błoto w małym prowincjonalnym mieście.
Oto i dom. Krzysztof zatrzymał samochód przed ogródkiem i wysiadł. Zawiasy furtki zaskrzypiały żałośnie. Z drzwi wybiegła matka, wpatrzyła się w niespodziewanego gościa, zakryła usta rękami i rzuciła mu się w ramiona.
– Synku, Krzysiu! Jak to? choćby nie uprzedziłeś. Sam jesteś?
Przytulił ją, wdychając znajomy zapach, a serce wypełniło mu się ciepłem. Myślał, iż już nie ma w nim łez, iż wypłakał się na pogrzebie, ale teraz poczuł, jak oczy mu wilgotnieją.
Długo rozmawiali, dzieląc się nowinami. Matka ubolewała nad śmiercią Kingi, współczuła synowi, starała się go pocieszyć, rozpieszczała domowym jedzeniem.
– Dobrze, iż przyjechałeś. W domu i ściany leczą. Co tam sam miałbyś robić? Pamiętasz, jak wracałeś ze szkoły…
Krzysztof naprawdę się uspokoił, słuchając kojąWieczorem, gdy patrzył na śpiące dzieci i Lenę, która mimo wszystko uśmiechała się przez sen, zrozumiał, iż czas leczy rany, a życie – choć kapryśne – potrafi zaskoczyć nas nowym szczęściem, gdy najmniej się go spodziewamy.