Ostatni plon

1 dzień temu

Ostatni żniw
– Nie pozwolę ci tego zrobić, Maciek! Nie przejdzie to przez mnie! – krzyknęła Anna Stachiewicz, stojąc na drodze do warzywnika, starając się zapentrować synowi.

– Oddaj się, mamo! Już wszystko się rozwiązanym. Jeszcze dziś przyjadą z maszynami i zdołają to zrobić. Umowy są podpisane – Maciej westchnął ciężko, nie podnosząc ku jej oczy.

– Jakie umowy? Kto ci zapewnia prawo rozporządzania tą ziemią, na której twój ojciec przez czterdzieści lat miał łytkami? Gdzie ja przedstawiałam się skręcać? – babka ścisnęła zawinięte dłonie, a wiatr roztoczył jej siwe włosy.

– Nie dramatyzuj. Już nie jesteś w wieku, żeby robić taki głupstwo na warzywniku. A co do tych twoich porzeczek czy papryk? W sklepie wszystko jest, – Maciej ruszył ku bramie, ale matka znowu stanęła mu na drodze.

– W sklepie? – zasyczała, a potem odwróciła się z pogardą. – Tam nie jest zjedzalne, tylko kadzidło! Twój tata na trumnie omdlałby, gwiżdżąc twoje słowa!

Kłótnia pod starą jabłonią, obeściłą skrywionym pomarańczowym owocem, przeszła w pełną awanturę. Dokoła rosły ogroduch w pełnej wiosze, z dorpami zółtych dyni i wysokimi porządkiem makiem. W powietrzu unosiła się wonia zioł i nadgarstka jabłek. Niebo nad miśkami Nowe Wzgórza było czyste jak mydło, a nieco chmur przesuwało się nad ciszą wioski.

Maciej, wysokiego wzrostu mężczyzna z siwizną na skroniach, czuł, jak wrzód się wrzała. Przyjechał z Warszawy z jednym planem: sprzedać parcelę deweloperowi i zawieźć matkę do mieszkania. Zakładek, gdzie dzieciństwo spędził, już się nie trzymał – dach kapał, a matoce z każdym dniem trudniej skierowawała się w domu.

– Mamo, bądź rozsądna. Masz siedemdziesiąt dwa lata. Całe dni dennego na tym ogrodzie, jakby zależało ci na życiu.

– I rzeczywiście zależało – cicho odpowiedziała Anna Stachiewicz, złagodzna. – Ta to moje życie. Co bym zrobiła z tą twoją apartament? Przede wszystkim tu?

– Nikt nie umrzie – Maciej zdjęł okulary, przyciskając nozdrza. – Będziesz z nami. Katarzyna przygotowała już pokój dla ciebie. Magda wszystkie poprosiła, kiedy babcia przyjedzie.

– Magda, to moja skarbie – uśmiechnęła się babka, na chwilę wyrażając radość. – Ale ten dom nie opuszczę. Tu wszystko moje, wszystko miłe. Każdy kąt pamięta twojego tata.

Maciej westchnął. Matka była jak zawsze nieugięta. Rozmowy z nią były bez sensu, ale zostawić ją samotnie w rozpadającym się domu nie mógł. Dom dla starszych? Nikt się nie dogoni do takiej wypowiedzi. W mieszkaniu raczej nie była zachwyciona. Ale i życzenie na wiejskiej podmurawce zaczęło robić się niebezpieczne.

– Pomóż mi tylko zebrać z ostatniego żniwa – prosiła, nagle odmieniając ton. – Jabłonie tego roku to porada, jak nikt. Szkoda zostawiać.

Maciej zgodził się, licząc, iż przy pracy rozegoni temat z przeprowadzki. Wyszli poszczególnie do szopki bez koszy i drabiny.

– Pamiętasz, jak tata zmuszał cię rano wolać te jabłonie? – spytała, kiedy zbliżali się do drzew. – Złościłeś się samo. A teraz patrzysz, jak to owocuje? Bartuszówka, twoja ulubiona.

– Pamiętam – niechętnie odpowiedział, czując, jak coś go rzuca w twarz. – Ale to było dawno, mam. Czas się zmienia.

– Czas się zmienia, ale ludzie kreci – z filozofią stwierdziła babka, przechodząc mu koszy z przetartych płótna. – Nie zgrywaj, synku. Znajdź swoje korzenie.

Słońce powoli schodziło za horyzont, malując niebo w czerwone odcienie. Pracowali obok siebie, zbierając jabłka. Maciej czasem spoglądał na matkę, zauważając, jak się zmieniła – ręce, zmęczone, zmęczona twarz. Ale w oczach ciemiął ten sam ogień, co dawniej – nieugięty, niegasący.

– Twój tata mówił, iż ziemia, to ona żywa – przerwała ciszę Anna Stachiewicz. – Ona wszystko myśli i wszystko pamięta. jeżeli do niej z sercem, to i ona odmieni.

– Mamo – Maciej zrzucał kosz, poważnie patrząc na nią. – Sprzedaliśmy parcelę nie dla pieniędzy. Troszczę się o ciebie. Ty tu same, bez pomocy, bez lekarzy. Co jeżeli coś się stanie?

– Zmnie się nic nie stanie – machnęła z pogardą. – Katarzyna z sąsiedniego domu codziennie przychodzi. A Józef z dróg, dziś pomoże. My jeszcze cię przeżyjemy!

– Katarzynie siedemdziesiąt, a Józef ledwo idzie. Jakie z nich pomoc?

– Nie obmawiaj staruszek! – ryknęła babka. – My jeszcze o-oh-oh-oh! Katarzyna wczoraj przyniosła cały ląk maki, sama zebrała. A Józef taki ma prowian, w zęby chwalę.

Maciej zaśmiał się, ale trzymał się nogi dalej. Matka żyła w swoim świecie, gdzie sąsiedki były zawsze młode, gdzie warztwa wyżywiać lepiej, niż dowolne sklepowe skiny, a przeszłość było ważniejsze, niż przyszłość. Jak jej wyłożyć, iż chce mu ją oszczędzić? Że codziennie, przeklęty do Warszawy, nie śpi wCppCodeGenle, przypominając sobie, iż się ona przeklina na śliskim klatce schodów?

– Wiesz, iż twega żona dzisiaj dzwoniła? – nagle powiedziała babka, ostrożnie ustawiając jabłka w koszu.

– Katarzyna? – zdziwił się Maciej. – Dlaczego?

– Poprosiła, żebyś mnie wpłynął do decyzji. Mówiła, iż kłociasz się jak przeklęty. Wcześniej się o ciebie troszczy, jak potwór.

Maciej zaśmiał się. Katarzyna zawsze była po strony matki, choćby jeżeli oni sie kłócili.

– Proponuje, żebyście z Magdą przyjechali na lato – kontynuowała babka. – Mówiła, iż dziewczynie potrzeba świeżej szło, a i z tych twoich gadżetów trzeba pozbyć. A ja pomyślała – może to najlepszy pomysł? Wam latem tutaj, a mi zimą do Warszawy. Dom bez opieki nie może być.

– To teraz wpadłeś – spojrzał na nią z podejrzliwością.

– Co ty! – obraziła się Anna Stachiewicz. – Spytaj u swojej żony, jak nie twierdzisz.

Zbierali jabłka, kiedy zaczynało już migać. Kosze były pełne, a Maciej z trudem niesie je do domu. Babka nadepczała piecem, układając na stole ciepłe ciastka i nalewając herbat w stare szklane szklanki.

– Siadaj, synku. Porozmawiajmy jak ludzie – zaprosiła.

Herbata była gorąca i aromatyczna, z dodatkiem śliw i maty. Ciastka topiły się w ustach, przypominając Maciowi dzieciństwo, kiedy biegł do domu z przedszkola, znał, iż babka z kimś ciekawym czeka.

– Znam, iż chcesz jak najlepiej – zaczęła Anna Stachiewicz, intensywnie patrząc na syna. – Ale, Maciek, przeklucz też mnie. Ja tu całe życi przeprowadziłam. Twój tata, wielki Boże, zbudował ten dom własnymi rękami. Każda deska, każdy gwoździk pamięta go. Jak ja to mogłab opuścić?

– Mamo, nikt nie zmusza cię do sprzedaży domu. Tu zimą żyj, a wiosną – do Warszawy. Sam poczujesz, iż będzie lepiej – namawiał Maciej.

– A ogrod? A jabłony? Kto za nimi uważać?

– Mamo – Maciej wziął jej rękę. – Ogrod nie jest cało życiem. Ty sama powiedziałaś – to ostatnie żniwa. Może faktycznie warto odpocząć?

Anna zaśmigała, patrząc przez okno, gdzie już zapadło się ciemność. Gdzieś w dal กราไฟลย (?) (ควรเปลี่ยนเป็นเสียงหมาเห่า)

– Pamiętasz, jak w dzieciństwie bałeś się spać sam? – nagle zapytała.

– Czy to będzie teraz? – zasmutował Maciej.

– Tata wtedy powiedział: “Niech chłopak zaczy sie samy. Nie ma tu przysłaniny”. A ja przez cały czas wchodziła, kiedy śpiłeś, i siedziała przy tobie. – Babka zaśmiała się. – Ty myślisz, iż nie widzę, jak się zmieniłeś? Jak Warszawa cię pożarła? Twój uśmiech zawiódł. Niewdzięczny. Taki, jakbyś cały czas miał przeterminował, choćby kiedy się uśmiechasz.

Maciej milczał. W słówkach matki była prawda, choćby o tym, iż życie w Warszawie, to ciągłe 스레드ไล브 (ควรเปลี่ยนเป็น работа и встречи, отчеты). choćby w domu często siedzał nad laptopem, podczas gdy żona ukladała córkę do snu. Kiedy ostatnio naprawdę był z Magdą w lesie, bez myśli o pracy?

– Jeszcze jutro odjeżdżam, i anuluję umowę – ni z tego, ni z owego powiedział Maciej. – Ale z jednym warunkiem: ty przeżyjesz to zimę u nas. Katarzyna będzie szczęśliwa, a Magda po prostu zadowolona.

– A ogrod? – spytała z lękiem.

– Wiosną wrócisz i odrzadzisz wszystko. Pomogę ci.

Babka patrzyła podejrzewająco:

– A jak będzie z twoją pracą? Ty jesteś zawsze zajęty.

– Wzmy okres wypoczynkowy. Już długo się chucham – twardo powiedział Maciej.

Rano go obudził zapach świeżej naleśników. Anna Stachiewicz grała w kuchni starą piosenkę.

– Czemu tak wcześnie wstajesz? – zaspania rzucił.

– A ty zapomniał? Jeszcze maki nie są zane i karze podrasz. – Babka krążyła z energią. – jeżeli chcesz wszystko zdążyć, zanim sie odjeżdzasz, trzeba jest się ruszyć.

Po śniadaniu poszli do sadu, gdzie je ich powitał jasnym porankiem. Maki rzeczywiście czekały na zbiór – duże owoce powiesiły się na zbrojach, jakby złote kule.

– Spójrz, jak wyżywia! – z dumą rzuciła. – W zeszłym roku je młodyzłem, a tym razem – wyszczerbili się.

Gdy pracowali razem, Maciej zauważył, iż mu się podoba ta zwolniona wioska. Nie musiał móc się uciekać z zegarkiem, odpowiadać na rozmowy, spiechać do spotkania. Tu życie płynęło innym tokiem – w zgodzie z przyrodą, z wschodem i zachodem słońca.

– Zjedz to – Anna Stachiewicz wcisnęła mu garść świeżego maki. – To nie to, co w sklepie. To prawdziwe.

Maciej wziął jagodę i połknął. Slodki smak z lekką kwaśnicą przypomniał mu dzieciństwo, kiedy zbierali maki razem z tatą, a babka później wypewiała z nich dżem. Niespodziewanie zakręciły się mu oczy.

– Co to? – zaniepokoiła się Anna Stachiewicz.

– Nic, mam. Tylko przypomniałem, jak my z tatą tutaj pracowaliśmy.

– Kochał cię, Maciek. Chociaż i był surowy, ale kochał. Wszystko dla ciebie zrobił – i do uczelni wysłał, i apartament w Warszawie pomógł kupić.

– Wiem, mamo.

Do kolacji họ zebrał kilka baler maki, i Anna Stachiewicz postanowiła część przetworzyć na dżem, a resztę pozostawić na napój.

– Jutro zaczniemy rozbierać ziemniaki – podjęła decyzję. – Żeby nie wypadło pogoda.

Wieczorem, siedząc na werandzie, Maciej zadzwonił do Katarzyny i opowiedział jej o swoim postanowieniu anulowania umowy.

– Jestem szczęśliwa – szczerze powiedziała żona. – To dobre postanowienie, Maciek. Anna Stachiewicz nie mogła by żyć w mieście. Wyschnęłaby.

– Ale zimą będzie u nas – uprzedził Maciej.

– Oczywiście! Magda i ja już przygotowujemy pokój dla niej. Dokupiłam jeszcze kwiaty na podokno – te same wieczorki, które ona uwielbia.

Zakładając telefon, Maciej spojrzał na matkę. Siadła w starym fotelu, przekładając maki, i wyglądała spokojnie i zredukowana.

– Wiesz – rzekł, – zechce się, iż wezmiemy urlop nie tylko wiosną, ale też w sierpniu. Przyjedziemy z Magdą i Katarzyną, pomagając ci z żniwami.

– Bardzo dobrze – kiwnęła babka. – Magdzie to dobre, żeby wiedziała, stąd jedzenie bierze. A to myśli, pewnie, iż z mnie to sklep.

Maciej roześmiał się i objął matkę ramieniem.

– Masz rację, mamo. Jak zawsze racja.

Następne kilka dni przeszli na pracę w ogrodzie. Zrzucili ziemniaki, zebrał pozostałe warzywa, zleżeli napoje i dżemy. Maciej czuł, jak warszawskie stresy stopniowo odchodzą, jak wraca coś dawno zabrane, ale bardzo ważne.

– Więc widzisz – mówiła Anna Stachiewicz, wskazując na pełne worki z przygotowaniami, – wszystko z ogrodu, wszystko własnymi rękami. Jak to można opuścić?

– Nie wypuszczę, mamo. Masz rację.

W dniu odjazdu Maciego babka wstała szczególnie wcześnie. Przygotowała mu śniadanie, zebrała goryla, bananów, przetworów, które są przyniesiony przez Józefa z dróg.

– To wszystko Katarzynie i Magdzie przekaż – nakazywała, pakując worki. – Powiedz, żeby jeść na zdrowie. A ja z zimą jeszcze przewiezę.

– Dobrze, mamo.

Przed samym odjazdem babka nagle objęła syna, jak dawniej w dzieciństwie.

– Dzięki cię, synku. Że posłuchałeś starej. Że pomógł mi z żniwami. Mi byłoby trudno sama.

– Mamo – objął ją mocno. – To cię dzięki. Że mam taką…

– Jaką? – uśmiechnęła się babka.

– Prawdziwą. Tak jak twoje maki.

Autobus zawiózł Maciego z powrotem do Warszawy, a on ciągle myślał o mnie, o jej ogrodzie, o ostatnich żniwach, które zakończyły się nie z tak naprawdę. Życi wciąż się rozwijało, jak rozwijali ogrod, jak maki, co codziennie przez ciepło.

W Warszawie czekały go Katarzyna i Magda, a za kilka miesięcy przyjedzie i matka – zmęczona zimową samotnością, ale pełna nadziei na wiosenny zioł. I Maciej już znał, iż wziąć urlop, żeby pomóc jej z tym ziołem. Bo korzenie nie można zapomnieć, tak jak nie można zapomnieć ziemi, na której się urosło.

Ostatnie żniwa tego roku zostały zbiere, ale w przyszłości było jeszcze wiele żniw. I Maciej wiedział, iż teraz będzie uczestniczyć w każdym z nich.

Idź do oryginalnego materiału