Człowiek jestem zahartowany różnymi strasznymi i trudnymi sytuacjami, ale na coś takiego to życie mnie na pewno nie przygotowało.
Zachorowała moja sunia, Kika.
No jak zachorowała… Przejedzona różnorodnością smaków.
Gdzie to piętnastocentymetrowe zwierzątko ukrywa sześć dodatkowych żołądków, nie mam pojęcia. Wymusza jedzenie z zapamiętaniem, które wcale nie przystoi tylko profesjonalnym sierotom, i nigdy nie potrafi się nasycić.
Oczywiście, dajemy się na to nabrać i karmimy ją od serca. Jak durnie, na Boga. Kochające durnie. Bardzo współczujące.
A jak nie żałować? Oczy zwierzęcia ma takie, jak w tej piosence, którą tata przywiózł z wyprawy po Mongolii i śpiewał mi zamiast kołysanki, “a ja siedziałem i gorzko płakałem, iż mało jadłem i dużo (przepraszam) wydalałem”.
Patrzy na mnie tymi oczkami za każdym razem jakby to miało być po raz ostatni. Jak można nie dać psince kawałka mango czy rybki?
Dobrze, iż przynajmniej nie pije. Nie wiem, jak byśmy się w takim przypadku dogadywali.
Wracając do tematu. Zwierzę znowu się przejadło i umierało. Nagle, momentalnie. To był wesoły piesek, a tu już umierająca łabędź – szyja w supeł, włączajcie, kochani, Sen-Sansa.
Zaczęliśmy panikować. Szukać kleszczy. Wkładać termometr pod ogon. Na termometrze piesek całkowicie się popsuł. Zwinęła oczy, pożegnała się z nami i legła umierać.
Taksówka. Korki. Pożegnalne łzy. Najlepszy weterynarz w całym wszechświecie.
Kiedy jest zdrowa i dokucza swoim niepohamowanym apetytem, myślisz: “Po co ja się w ogóle z tym zadzwoniłam, przeklęta, oddam ją z powrotem do schroniska i mamy z głowy, całą duszę mi zjadła!”. A jak zaczyna umierać, to: “Moja mała kotko, jak ja bez ciebie teraz?”.
Dojazd do weterynarza. Ten zadecydował: “Zimno, głód i spokój!”. Dzień bez wody, bez jedzenia, potem po trochu dawać do picia, zastrzyk jakiegoś specyfiku, jeszcze raz termometr w to samo miejsce.
Trochę nas uspokoił i odesłał do domu.
Godzinę po zastrzyku zwierzę zaczęło się uśmiechać, Sen-Sansa wyłączono, a w oczach znowu zaświecił ten sam sierotczy, niesyty ogień. Jeść! Pić! Dajcie! Teraz umrę, przeklęci!
Miejsce na podłodze, gdzie wcześniej stały miski, wyczyściła do lustrzanego połysku. Pod stołem znalazła jakąś przypadkową pokrywkę i biegała z nią po domu do rana w nadziei, iż wrzucą do niej coś do jedzenia.
Ale nie. My byliśmy twardzi.
Straszna rzecz wydarzyła się, gdy przypomnieliśmy sobie, iż w domu pozostało kot, który też musi się najeść i napić.
Boże… Drzwi, które trzymaliśmy z Kornelem dwoma mocnymi ciałami, podczas gdy kot jadł, drżały tak, jakby po drugiej stronie, gdzie była mała suczka, niszczono je ciężkim sprzętem. Ale wytrzymaliśmy obronę z całych sił.
Do rana żyliśmy w niepokoju i przerażeniu, ponieważ sunia swoimi łapkami próbowała trzykrotnie otworzyć lodówkę.
Jęczała i stękała od wysiłku tak, iż sobie dziesięć razy pomyśleliśmy, czy aby na pewno jest chora.
Potem to nieszczęśliwe stworzenie usadowiło się na podłodze, dokładnie naprzeciw mojej głowy i hipnotyzowało mnie wyrzutowym spojrzeniem aż do szóstej rano, nie dając mi spać.
Z samego rana podjęłam decyzję, iż cała rodzina nie będzie jeść, dopóki weterynarz nie da sygnału, bo choćby na widok filiżanki kawy, pies zaczynał skakać prawie do poziomu twarzy. Nie mojej, niestety. Iwo ma już 192 centymetry i jeszcze mu życie przed nim…
W porze obiadowej poddałam się i po cichu wkradłam do lodówki. Bezszelestnie, jednym mocnym ruchem otworzyłam puszkę zielonego groszku, nabrałam łyżkę, ale ręka mi zadrżała i dwie kulki, nie dolatując do ust, spadły mi na kapcie.
Panowie… Mało nie straciłam nogi… Panowie… Ta mała nienasycona bestyjka wessała te groszki razem z królikiem z pomponem, który tak ładnie zdobił mój domowy obuwie…
A w perspektywie jeszcze tydzień dietetycznych ćwiczeń.
Jak nam żyć i gdzie uciekać, nie mam pojęcia. Piszę z łazienki, zamknięta. Jak coś, nie wspominajcie źle.
Myślę, iż mojego ciała jej wystarczy maksymalnie na trzy dni.
A potem? Strach pomyśleć…