— Nie chcemy tu dłużej mieszkać, synku. Wracamy do domu. Nie mamy już sił — rodzice zrezygnowali z miejskiego luksusu dla rodzinnej wsi.
— Twoi rodzice oszaleli, Kamil? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie zawsze pod ręką, wszystko na wyciągnięcie dłoni. A im wiecznie coś nie pasuje! — z irytacją powiedziała Małgorzata, jego żona.
— Uważaj, co mówisz, Gosia — mruknął Kamil.
— Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się obsługiwać sprzętu, nie wychodzą na dwór, ciągle tylko narzekają. Dlaczego nie potrafią być po prostu wdzięczni?
Kamil milczał. Sam nie wiedział, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś aktywni, pełni życia, uśmiechnięci — teraz snuli się po mieszkaniu jak cienie. Przywiózł ich do miasta, wyrwał z zapadłej wioski, kupił wszystko, co najlepsze — i co? Tylko smutek w ich oczach i cisza. Czyżby popełnił błąd?
Przeprowadzkę z wsi długo odkładali. Kamil namawiał, przekonywał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu — zresztą nie było potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się zgodzili, ale ich dusze pozostały w tej starej chacie pod brzozami.
Henryk i Bogumiła nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im hałaśliwego podwórka, sąsiadów przychodzących „na herbatkę”, ogródka, zapachu ziemi po deszczu. Tutaj — obce twarze, zamknięte drzwi, pędzące samochody i wieczny pośpiech. choćby auto, które Kamil podarował ojcu, stało zaparkowane — za dużo znaków, zakrętów, obcych ulic.
— Jak tam nasi sąsiedzi? — wzdychała Bogumiła. — Pewnie w tym roku ogórki się udały, tyle deszczu było… A ja choćby malinowego dżemu nie ugotowałam.
— Przestań, serce mi się kraje… — szepnął Henryk, ocierając oczy. — Co noc śni mi się nasz dom. Wszystko znajome. A tutaj… czujemy się obco.
— Nie chcieliśmy cię urazić, synku. Wiesz, iż doceniamy twoje starania… Ale to nie jest nasze miejsce. Nie potrafimy tu żyć.
— A ty, kiedy ostatnio go widziałeś? — spytał Henryk. — Przecież to zaraz za drogą, a czasu zajrzeć nie masz. A twoja Małgorzata tylko oczy przewraca, jak jej o nawozach opowiadam…
Wtedy Kamil wszedł do domu. Niósł siatki z zakupami, jakieś paczki. Zobaczył ich twarze i zrozumiał — czas na szczerą rozmowę.
— Mamo, tato, co się dzieje?
— Synu… wracamy — cicho powiedział Henryk. — Do domu. Nie mamy już sił. Ciężko nam tutaj. Jesteśmy obcy. Tam mamy nasz dom, ziemię, brzozę w ogrodzie. Tu jest pięknie, wygodnie… ale nie dla nas.
Kamil milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na ręce przyzwyczajone do ziemi i prostych prac. Nie rozumiał — jak można odrzucić wszystko, co dla nich stworzył? Ale nie sprzeciwił się.
— Dobrze. Za tydzień pomogę wam się spakować. Wasza decyzja — szanuję ją.
— A jutro? — nieśmiało zapytała Bogumiła. — Może jutro znajdziesz czas?
— Jutro tak jutro — skinął syn.
Nie mógł ich do końca pojąć. On sam przecież dusił się na wsi. A oni, przeciwnie, tam oddychali pełną piersią. Czyżby naprawdę dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Henryk i Bogumiła ożyli jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechami, planowali, gdzie posadzą marchewkę, kogo pierwszego zaproszą. Całą noc pili herbatę i szeptali, jak za młodu.
I wtedy Kamil zrozumiał: czasem miłość to nie mieszkania i sprzęty, ale po prostu pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie bije ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to miejsce, gdzie kochają i czekają.