Nas nie będzie, a one tu będą… O dębach, pszczołach i wielkiej pasji do natury

1 rok temu

To miał być krótki materiał o nasadzeniach drzew na rogalińskich łęgach. Ot, pięć zdań, kilka zdjęć. Ale przyglądanie się nasadzeniom stało się tylko punktem wyjścia do dłuższej historii. Bo za tymi chuderlawymi kijeczkami, wsadzonymi w ziemię, stoi szczęście, pasja, rodzina i ogromna wytrwałość.

Brat marzył, by zostały w Rogalinie

13 kwietnia na rogalińskich łęgach posadzono 17 z 20 zaplanowanych w tym miejscu dębów. Każdy z nich ma od 150 cm do dwóch metrów wysokości. To potomkowie dębu Lech. – Wysiane zostały około 2000 roku przez mojego brata, Wojciecha – opowiada Janusz Karalus, założyciel świątnickiej szkółki. – Brat, pracując wiele lat w parku przy Muzeum w Rogalinie, pozbierał nasiona Lecha, wysiał i doglądał przez te wszystkie lata. Teraz niestety mocno się pochorował, utrudniony jest z nim kontakt, a marzyłbym, żeby postawić go na nogi – zawiesza głos pan Janusz, stojąc przy sadzonkach, zapakowanych na przyczepę. – Kiedy był jeszcze zdrowy, dbał o nie i mówił, iż marzyłby, by się nie zmarnowały, żeby je gdzieś posadzić: we właściwym miejscu, może na cmentarzu? Byle zostały w Rogalinie.

Dęby zostały posadzone dzięki trójstronnej współpracy między Majątkiem Rogalin, Zespołem Parków Krajobrazowych Województwa Wielkopolskiego oraz Januszem Karalusem. – Szczerze powiem: lepszego miejsca dostać nie mogły. Patrzę na nie i nie mogę uwierzyć, iż to się udało – mówi pan Janusz, kiedy stajemy przy posadzonych już dębach kilka dni później. – Stan zdrowia mojego brata spowodował, iż wpadł mi do głowy pomysł: może Park Krajobrazowy chciałby je posadzić? Wie Pani, myśmy się tak oswoili z tym miejscem, iż często zapominamy, iż to tu jest. A te łęgi… To miejsce naprawdę wyjątkowe – dodaje pan Janusz z uśmiechem i błyskiem w oku.

Nasadzenia nowych dębów na rogalińskich łęgach.

Pszczół się nie hoduje, a jedynie ujarzmia

Na dłuższą rozmowę z panem Januszem umówiłam się kilka dni po nasadzeniach. Nie jest łatwo ustalić nam termin spotkania: pomimo wieku emerytalnego pan Janusz prowadzi tak intensywne życie, iż trudno go złapać i zatrzymać na dłużej. Na miejscu okazuje się jednak, iż porozmawiamy w aucie, nie w szkółkach. – To co, pojedziemy na łęgi? Ale najpierw musimy zawieźć jeden z moich uli do znajomego, to po drodze jest, gwałtownie załatwimy – tłumaczy pan Janusz, wyciągając obłocone kalosze z wycieraczki auta, robiąc mi miejsce na miejscu pasażera. – Muszę się przyznać, iż moją pierwszą pasją były pszczoły. Jak chłopcy ganiali za piłką czy dziewczynami, to ja w tym czasie wybierałem z drzew dzikie pszczoły. To trochę wstyd teraz mówić, z punktu widzenia etyki bartników, bo my wydzieraliśmy te dzikie stworzenia z ich naturalnego środowiska. Pszczoły nie są hodowlane, można je co najwyżej ujarzmić.

Teraz pan Janusz zajmuje się czterema pasiekami: trzy z nich są jego, teraz dodatkowo opiekuje się pasieką brata. – Ciągle jest co robić, takie mam całe życie, ale nie miałem wyboru – opowiada pan Janusz, przygotowując jeden z pustych uli do transportu. – Gdy mój ojciec zginął, miałem 27 lat. Miałem trójkę starszego i trójkę młodszego rodzeństwa. Dla najmłodszych robiłem za ojca, a starszych nie było już w domu. gwałtownie musiałem wydorośleć, życie mnie do tego zmusiło. Ale los mi zawsze sprzyjał. Mam trzy daty urodzin, opowiem po drodze. A teraz ruszajmy – ul w bagażniku, jedziemy dalej.

– Pierwsza data urodzin to ta z dowodu osobistego. Druga to kiedy topiliśmy się z bratem: umieliśmy pływać, pół wsi patrzyło co się dzieje, a my się na ich oczach topiliśmy. Tylko cud nas ocalił. Trzecie życie dostałem na początku pandemii, w marcu 2020 roku. Miałem stare auto, ale, jak się okazało, piekielnie bezpieczne: Renault Vel Satis. On był może mało urokliwy zewnętrznie, ale coś mnie do niego ciągnęło. Auto, które kupiłem dużo, dużo wcześniej, jako niemal nowe, kosztowało na ówczesne czasy bardzo dużo, a mój egzemplarz był drugim takim autem w Polsce. I on mi uratował życie. Początek pandemii, postrach u ludzi, puste drogi. To był moment. Tylna opona strzeliła, przekulałem się po drodze, i zatrzymuję się odwrócony na boku, na drzewie. Wiedziałem, iż przeżyję. I tak się stało. Kiedy wyszedłem z auta ludzie, którzy się zatrzymali, za głowy się chwycili. „Pan żyje?! To niemożliwe!”. Ktokolwiek widział, w jakim stanie było auto, mówił to samo: to niemożliwe, iż kierowca to przeżył. A jednak…

Ule odstawione. Wjeżdżamy na łęgi. Przed nami zielona połać łąk, budzących się do życia. – Kupno tego fragmentu rogalińskiego parku, to był mój pierwszy zakup ziemi w życiu. Myślę, iż babcia mi to wymodliła. Ja mam za sobą takie przejścia w życiu, iż jak się to głośno powie, to się aż nieprawdopodobne wydaje – pan Janusz zawiesił głos. Nie wiem, czy z powodu pędzących w głowie myśli, czy z powodu sporych rozmiarów rozlewiska, które pojawiło się przed nami. Samochód pokonał je bez trudu.

– Tu żyją najszczęśliwsze pszczoły – przekonuje Janusz Karalus.

Aleja Wojtka

Zbliżamy się do posadzonych wzdłuż wzniesienia nowych dębów. Mają już paliki wbite wokół, zabezpieczone przed złamaniem. – Pięknie. Czyste piękno – mówi z uśmiechem. – Nas nie będzie, a one tu będą. Doszła do mnie wiadomość o inicjatywie byłych współpracowników mojego brata, by nadać im nazwę i wpisać do lokalnego przewodnika Rogalina. Może „Aleja Wojtka”? Gdyby nie mój brat, to nie mielibyśmy tu potomków Lecha. Te drzewa są póki co niewielkie, bo w młodym wieku dęby rosną bardzo wolno. Rogalińskie dęby nie były selekcjonowane jeżeli chodzi o dynamikę wzrostu. Nikt ich nie sadził, te wszystkie są naturalnie wysiane, po pradawnej puszczy. Te nasadzenia to wyjątek w tej okolicy – mówi z ogromnym zaangażowaniem.

Jedziemy dalej, zostawiając aleję dębów w tyle. W międzyczasie pan Janusz odbiera telefon i dyskutuje o kiełkującej facelii. Przed nami pojawia się coraz więcej krzewów i drzew. – Jedziemy do najszczęśliwszych pszczół. Jakie one mają cudowny miód! Latają na czystym, dziewiczym terenie – tłumaczy pan Janusz. Tu nie ma ciszy: świergot ptaków i brzęczenie pszczół jest tak intensywne, iż szkoda przełamywać to rozmową. Dzięcioł, modraszka, kowalik: pojawiają się znikąd, porywają świeżo wyłożone ziarno i znikają. – Wie pani, co to barć? – pyta, wskazując na wysokie drzewo z wmontowanymi drzwiczkami. – Barć ujarzmiona, ja to tak nazywam. Kiedyś tak hodowano pszczoły: w dziuplach, na dziko. Wykorzystywano naturalne miejsca, gdzie pszczoły wchodziły, lub robiono dłubanki. Tu jest barć, w której są ramki do miodu, 20 sztuk. Ja miodu stąd nie biorę, to jest ich – pan Janusz poklepuje pień ogromnego dębu, przy którym aż szumi od ilości owadów. – Pszczoły to jest coś zupełnie innego, niż cały świat. To jest i zawsze będzie dzikie, magiczne, naturalne.

Jedziemy kawałek dalej. Po drodze mijamy opuszczone gniazdo bielika, który żył tu przez 6 lat, od 2012 roku. Docieramy do dużych rozlewisk: ciemne, tajemnicze, z powalonymi drzewami. – O, tam, po drugiej stronie są drzewa, z których wybieraliśmy pszczoły, kiedy miałem 16 lat. Czyli 50 lat temu. W tych drzewach są metalowe pręty, po których wchodziliśmy, żeby dotrzeć do pszczół. A tam, na drzewach obok, są takie same, ale już ledwo widoczne, tak mocno wrośnięte. Tam musiał mój ojciec i moi stryjowie wchodzić dużo wcześniej, w tym samym celu.

Barć ujarzmiona w pniu drzewa.

2 hektary dla jednej topoli

3,5 hektara rogalińskich łęgów jest własnością pana Janusza. – Chciałbym jeszcze dokupić ten teren – wskazuje ręką na miejsce mocno zarośnięte, niedaleko uli, z rozlewiskiem pośrodku, w którym koncertują kumaki. – To są niespełna dwa hektary należące do jednego właściciela. A to wszystko dla tego jednego drzewa na środku – wskazuje palcem na ogromną, smukłą topolę, nieco zarośniętą innymi drzewami i krzakami. – Topola czarna. Populus nigra. Marzę o tym, żeby z niej zrobić pomnik przyrody: obwód ponad 4 metry. Takich topoli już jest niewiele: topola czarna jest czysta gatunkowo, do tego tą oszczędziły bobry. Chciałbym to zrobić dla tego drzewa, bo w starych drzewach jest jakaś tajemna moc.

– Wie pani, bo ja jestem ogromnym szczęściarzem. Połączenie pasji z moim całym życiem. Czasem patrzę na to wszystko i nie dowierzam, iż to się udało. Miałem zawsze tyle błogosławieństwa… – pan Janusz machnął ręką. – Wracajmy. Czas nagli.

Rozładunek dębów na łęgach rogalińskich.

Nowe dęby sadzili pracownicy Zespołu parków Krajobrazowych Województwa Wielkopolskiego oraz pan Janusz Karalus z synem.

Nasadzenia nowych dębów na rogalińskich łęgach.

Idź do oryginalnego materiału