Misia Kudłacz – Przygody niezwykłego kota

polregion.pl 3 godzin temu

**Dziennik**

Ślub się skończył, goście rozjechali, a córka wyprowadziła się do męża. W mieszkaniu zrobiło się pusto. Po tygodniu męczącej ciszy, ja i żona postanowiliśmy kupić zwierzę. Chcieliśmy, żeby choć trochę zastąpiło nam córkę i nie pozwoliło wygasnąć rodzicielskim odruchom karmienia, tresowania, wyprowadzania na spacery i sprzątania czyichś bałaganów. Miałem też nadzieję, iż w przeciwieństwie do córki, zwierzę nie będzie się odgryzać, podkradać moich papierosów ani grzebać po nocach w lodówce. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co kupimy, mieliśmy wybrać na miejscu.

W niedzielę wybraliśmy się na giełdę zoologiczną. Przy wejściu sprzedawali sympatyczne świnki morskie. Spojrzałem pytająco na żonę.
Nie, odparła stanowczo. Nasza była lądowa.
Ryby były zbyt ciche, papugi, podobne kolorem i gadatliwością, u żony wywoływały alergię na ptasie pióra. Spodobała mi się małpka jej wygibasy przypominały córkę w okresie dojrzewania. Ale żona zagroziła, iż położy się między nami jak nieboszczyk, więc musiałem ustąpić. W końcu z małpą znaliśmy się ledwie pięć minut, a do żony już się przyzwyczaiłem.

Zostały psy i koty. Psy wymagały ciągłych spacerów, a koty to kupa zachodu kiepsko widziałbym siebie w roli sprzedawcy kociąt pod metrem. Wybór padł na kota.

Naszego Kota poznaliśmy od razu. Leżał w plastikowym kontenerze, otoczony niesfornymi kociętami, które wciskały mokre nosy w jego puszysty brzuch i sennie przebierały łapkami. On spał. Na pojemniku wisiała tabliczka: **Kubuś**. Sprzedawczyni opowiedziała wzruszającą historię o ciężkim kocim dzieciństwie. O tym, jak pies, z którym Kubuś dorastał, o mało go nie zagryzł i biedak nie miał już gdzie mieszkać.

Wyglądem nasz wybranek był rasowym persem o pięknym szarym umaszczeniu. Brakowało jednak dokumentów potwierdzających, iż spłaszczony nos to nie wada genetyczna, a cecha rasy. Według tych zaginionych papierów, oficjalnie nazywał się **Hrabia**, ale reagował na Kubusia. Kupiliśmy go.

Do domu dotarliśmy bez problemów Kubuś całą drogę cichutko chrapał pod siedzeniem. Już w klatce schodowej, znając mój stosunek do okaleczania, żona zapytała z przekąsem:
Jesteś pewien, iż nie jest wykastrowany?
Zesztywniałem. Nie dlatego, iż nie szanuję mniejszości seksualnych, ale wykastrowany kot przypominał mi Quasimoda okrutnie okaleczonego przez ludzi. Rozłożyłem Kubusia na podłodze i przeprowadziłem szybki przegląd urologiczny. W półmroku klatki schodowej owłosione kocie genitalia były niewidoczne, a cały puchaty brzuch pokryty był kołtunami. Próbując wzbudzić w sobie uczucia zoofila, przesunąłem ręką po kociej kroczyźnie. Kot zawył, ale wydawało się, iż wyposażenie było na miejscu.

Tego dnia do lodówki przyszła z rewizją córka. Zobaczywszy Kubusia, zostawiła nadgryziony tort i rzuciła się na zwierzę. Wraz z matką wepchnęły go do wanny i wymyły szamponem dla dzieci. Potem owinęły go w ręcznik (mój, oczywiście) i wysuszyły suszarką.

Gdy Kubuś odzyskał godny wygląd, żona zaczęła go czesać, wycinając kołtuny. Kot niezadowolony pomrukiwał. Nie przeszkadzałem im i wyszedłem z piwem do kuchni.

Idylla w pokoju prysła przy rozdzierającym miauczeniu i łoskocie. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i wycie. Odstawiłem butelkę i ruszyłem w stronę hałasu. Żona siedziała na kanapie, kołysząc się w rytm swoich jęków, z rękami pokrytymi krwawiącymi zadrapaniami. Obok leżały nożyczki i kłęby kociej sierści. Zebraliśmy się wokół poszkodowanej.
Co się stało?
Żona spojrzała na nas smutnymi oczami i znaw zawyła:
Jaaaajjjjjcaaa!
Jakie jajca?
Odciiiięęęęłłły się!
Skąd?!
Od kooootaaa!

Nie jestem lekarzem, ale mam mocne podejrzenie, iż takie rzeczy nie odpadają tak po prostu. Zwłaszcza u kotów.

Długo i bezskutecznie próbowaliśmy zrozumieć, co się wydarzyło. Jestem dobrym człowiekiem, więc okropnie chciałem udusić ukochaną. Zawsze mam ochotę zabić płaczącą kobietę. Z współczucia. Jak ciężko rannego żołnierza, żeby nie cierpiała i nie rozdzierała nam dusz jękami.

W końcu żona rozwarła zaciśnięte pięści. Na zakrwawionych dłoniach leżały dwa puszyste kłębki. Szara sierść lśniła od kropel krwi. Okazało się, iż gdy żona wycinała kołtuny między tylnymi łapami, kot szarpnął się. A ona, celując w kołtun, przez przypadek ścięła to, co tam się znalazło. A znalazły się tam, jak twierdziła, właśnie jajca.

Przez łzy i smarki udało się zrozumieć, iż kot ryknął z bólu i schował się pod kanapą, wcześniej rozdzierając żonie dłonie. Po drodze rozbił też wazon. Gdyby to mnie tak potraktowano, odgryzłbym głowę i rozwalił całe mieszkanie. O czym poinformowałem żonę. Znów zaczęła wyć.

Z córką uzbroiliśmy się w mopa i padliśmy na podłogę. Pod kanapą, w najciemniejszym zakurzym kącie, żółtym blaskiem świeciły oczy świeżo upieczonego kastrata. Kot warczał. Na pieszczoty i kiełbasę nie reagował. Jako facet rozumiałem go w pełni.

Córka delikatnie popychała Kubusia mopem, a ja próbowałem złapać ofiarę domowej chirurgii za wystające kończyny. Kot okazał się sprytny nie dał się złapać. W końcu chwycił pazurkami mopa i podjechał bliżej. Boże, co za widok! Oczy jak u wariata, pająki na pyszczku, kurz na ogonie. W pół godziny z pięknego persa zmienił się w bezdomnego kastrata. Smutna analogia.

Przytuliłem zesztywniałego zwierzaka i drapałem go za uchem. Stopniowo się uspokoił, a w końcu zachrapał. Chrapał głośno, przymykając oczy. Chyba żona coś pokręciła trzeba być ostatnim idiotą, żeby mruczeć po kastracji. Żona stanęła na palcach i, nie dotykając kota, bredziła:
Źle mu?

Idź do oryginalnego materiału