Gdy wczesnym rankiem rozległ się dzwonek telefoniczny, Jadwiga ledwie zrozumiała, czy jeszcze śpi, czy już jest w łóżku. Na ekranie wyświetliło się słowo „mama”. Sen od razu zniknął. Głos matki brzmiał energicznie, prawie wesoło:
— Śpisz, leniuchu? A ja już ciasta w piecu mam. Jutro przyjeżdżajcie oboje: ty i Wojtek. Musimy porozmawiać. Nie, nie o ogródku. O testamencie! Nie chcę, żebyście na moim pogrzebie darli się o dom i grosze. Przyjeżdżajcie, żadnych wymówek!
Jadwiga zastygła. Testament? Pogrzeb? Co się dzieje? Ale matka mówiła z taką pewnością, iż sprzeciw nie miał sensu.
Tymczasem Wanda Józefowa, matka Jadwigi i Wojtka, siedziała przy stole, poprawiając wełniany szal. Obok niej sąsiadka Bronia patrzyła z niepokojem:
— Wandziu, jesteś chora? Skąd takie ponure rozmowy? Straszysz mnie…
— Nie bój się, Broniu. Po prostu chcę zobaczyć swoje dzieci. Rok się nie widzieliśmy. Każde żyje swoim życiem, jakby byli obcy. A jeżeli jutro coś mi się stanie, kto im wszystko wyjaśni? No i chcę ich sprawdzić. Zobaczyć, jak naprawdę się do mnie odnoszą.
Po tych słowach Wanda Józefowa zamknęła drzwi za sąsiadką i poszła odpocząć. Jutro miał być istotny dzień.
Ranek był pochmurny, jakby dopasowany do jej planu. Posprzątała dom, włożyła starą szlafroczkę, umyła się i usiadła w fotelu, wstrzymując oddech. Po godzinie zapukano do drzwi.
Pierwsza wpadła Jadwiga — zaczerwieniona, zdyszana.
— Mamusiu! Co się stało? Jesteś chora? O jakim testamencie mówisz? — zawodziła, rzucając się ku matce.
Za nią, spokojniejszy, wszedł Wojtek.
— No i nastraszyłaś nas, mamo. Już się pakujesz? Może jeszcze za wcześnie?
— Usiądźcie przy stole, dzieci moje — powiedziała spokojnie Wanda Józefowa. — I zawołajcie swoje połówki. Kasia, Jurek, wchodźcie, nie krępujcie się.
Gdy wszyscy zasiedli, zaczęła mówić.
— Tylko słuchajcie i nie przerywajcie. Muszę to powiedzieć. Starość to nie radość, a ja żyję sama. Choroby nie pytają, kiedy przyjść. Dlatego: powiem, póki mogę. Ale najpierw pomoc w gospodarstwie. Kto, jeżeli nie rodzina, pomoże starej kobiecie? Drzewa narąbać, obiad ugotować…
Jadwiga i Kasia skinęły głowami i wzięły się do pracy. Wanda Józefowa obserwowała: ciasto lepiło się do palców, ziemniaki kroiły zbyt grubo, garnki hałasowały. „Miejskie niezdary” — pomyślała ze smutkiem, ale nie skarciła ich. Nie o to chodziło.
Po posiłku poprosiła Jurka i Kasię, by wyszli — została tylko z dziećmi.
— Słuchajcie uważnie. Dom, w którym dorastaliście, zapisuję Broni, sąsiadce. Ona jest blisko, pomoże, gdy coś się stanie. Wojtek, tobie zostawiam stodołę i narzędzia. Zrób z tym, co chcesz. A tobie, Jadziu, zapisuję oszczędności. Od lat odkładałam emeryturę, ledwo wydawałam.
W pokoju zapadła ciężka cisza.
— Dom… obcej kobiecie? — w końcu odezwał się Wojtek. — Poważnie?
— A dlaczego nie? Rok mnie nie odwiedzaliście. A Bronia codziennie wpada. A ty, Wojtku, na własne wesele mnie nie zaprosiłeś — wstydziłeś się, iż matka wiejska? A ciebie, Jadziu, nie widziałam od twojego drugiego ślubu z Jurkiem. I wtedy się obraziłaś, pamiętasz? Gdy powiedziałam, iż Zenek to nie dla ciebie. Miałam rację…
— Mamo, nie… — szepnęła Jadwiga.
— Niedobrze mi. Pójdę się położyć — westchnęła Wanda Józefowa i zamknęła drzwi do sypialni.
Na dworze wybuchła kłótnia.
— To przez ciebie! — syczał Wojtek. — Mogłaś matkę odwiedzać! Teraz dom przejdzie na Bronię!
— Tak, oczywiście! Ja haruję od rana do nocy! A ty z Kasią co robicie? Ona i tak w domu siedzi, mogła zaglądać!
Krzyczeli, przekrzykiwali się. Wanda słuchała, siedząc w fotelu i patrząc przez okno. W jej oczach błyszczały łzy. Gdzie są te dzieci, które biegały latem boso po podwórku? Gdzie ich dobroć, troska o siebie nawzajem?
Gdy wrócili, już nie leżała — siedziała wyprostowana, opanowana, ale oczy zdradzały wzruszenie.
— Mamo, co z tobą? Źle się czujesz… — zaczął Wojtek.
— Już lepiej — odparła cicho. — Wszystko zrozumiałam. Nikomu nie jestem potrzebna. Testament, mówisz? Będzie. Ale później. Gdy sami zdecydujecie, po co wam ten dom: by go kochać, czy by się nim dzielić?
Rano przy śniadaniu panowała cisza. Tylko skrzypienie krzeseł i dźwięk łyżek. Pierwsza odezwała się Jadwiga:
— Wybacz nam, mamo… Nie mieliśmy racji. Będę przyjeżdżać, naprawdę. Jesteśmy rodziną…
Wanda skinęła głową. Przy stole zapanowało ciepłe milczenie.
Od tamtej pory wiele się zmieniło — i nic. Wojtek prawie się nie pokazywał, ale regularnie przysyłał pieniądze. A Jadwiga zaczęła zaglądać częściej. Zupę przynosiła, konfitury, pomagała w ogrodzie. O testamencie nikt już nie pytał.
I nikt nie wiedział, iż od dawna leżał w dolnej szufladzie komody, podpisany i opieczętowany. Wszystko było podzielone po równo. Bo Wanda Józefowa wciąż kochała swoje dzieci. choćby jeżeli one nie zawsze o tym pamiętały.