Kiedy wczesnym rankiem zadzwonił telefon, Kinga ledwo zorientowała się, czy jeszcze śpi, czy już leży w łóżku. Na wyświetlaczu migotało słowo „Mama”. Sen natychmiast odleciał. Głos matki był dziwnie energiczny, niemal wesoły:
— Śpisz, leniuszku? A ja już ciasto wsadziłam do piekarnika. Jutro zapraszam – ciebie i Darka. Musimy pogadać. Nie o ogródku. O testament! Nie chcę, żebyście na moim pogrzebie darli koty o dom i grosze. Macie przyjechać oboje, żadnych wymówek!
Kinga zamarła. Testament? Pogrzeb? Co się dzieje? Ale matka mówiła z taką pewnością, iż sprzeciw nie miał sensu.
Tymczasem Weronika Kazimierzówna, matka Kingi i Darka, siedziała przy stole, poprawiając wełniany szal. Obok niej sąsiadka Bronia patrzyła z niepokojem:
— Weroniu, źle się czujesz? Po co te ponure rozmowy? Straszysz mnie…
— Nie bój się, Broniu. Po prostu chcę zobaczyć swoje dzieci. Rok się nie widzieli. Każde w swoim kierunku, jakbyśmy byli obcy. A jeżeli jutro coś mi się stanie, kto im wszystko wyjaśni? No i chcę ich sprawdzić. Zobaczyć, jak naprawdę się do mnie odnoszą.
Powiedziawszy to, Weronika zamknęła drzwi za sąsiadką i poszła odpocząć. Jutro miał być istotny dzień.
Ranek był pochmurny, jakby dopasowany do jej planu. Posprzątała dom, włożyła starą szlafrok, umyła się i usiadła w fotelu, wstrzymując oddech. Po godzinie zapukano do drzwi.
Pierwsza wpadła Kinga – czerwona na twarzy, zdyszana.
— Mamo! Co się dzieje? Chorujesz? O jakim testamencie mówisz? – wykrzyknęła, rzucając się w stronę matki.
Za nią, spokojniejszy, wszedł Dariusz.
— No, przestraszyłaś nas, matko. Już się pakujesz? Może jeszcze za wcześnie?
— Usiądźcie przy stole, moje dzieci – powiedziała Weronika spokojnie. – I wezwijcie swoje drugie połówki. Ewa, Krzysiu, wchodźcie, nie krępujcie się.
Gdy wszyscy zasiedli, zaczęła mówić.
— Tylko słuchajcie i nie przerywajcie. Muszę to powiedzieć. Starość nie radość, a ja jestem sama. Choroby nie pytają, kiedy przyjść. Dlatego zdecydowałam – powiem, póki mogę. Ale najpierw – pomoc w gospodarstwie. Kto, jak nie rodzina, pomoże starej kobiecie? Drewno porąbać, obiad ugotować…
Kinga z Ewą skinęły głowami i zabrały się do pracy. Weronika obserwowała uważnie: ciasto kleiło się do palców, ziemniaki były krające się za grubo, garnki huczały. *Mieszczuchy jedne* – pomyślała z goryczą, ale nie skarciła ich na głos. Nie o to chodziło.
Gdy nakryto do stołu i zjedzono obiad, poprosiła Krzysia i Ewę, by wyszli – została sama z dziećmi.
— No, teraz słuchajcie uważnie. Dom, w którym dorastaliście, postanowiłam zostawić Broni, sąsiadce. Ona jest blisko, ona pomoże, jeżeli coś się stanie. Darku, tobie zostawiam stodołę, narzędzia, gospodarstwo. Zrobisz z nimi, co zechcesz. A tobie, Kinga – oszczędności. Od lat odkładałam emeryturę, prawie nie wydawałam.
W pokoju zapadła ciężka cisza.
— Dom – obcej kobiecie? – w końcu odezwał się Dariusz. – Na serio?
— A dlaczego nie? Rok do mnie nie przyjeżdżaliście. A Bronia codziennie wpada. A ty, Darku, na swój ślub mnie nie zaprosiłeś – wstydziłeś się, iż masz wiejską matkę? A ciebie, Kinga, nie widziałam od kiedy wyszłaś za Krzyśka po raz drugi. I wtedy się obraziłaś, pamiętasz? Gdy powiedziałam, iż Zenek nie jest dla ciebie. Miałam rację…
— Mamo, nie trzeba… – szepnęła Kinga.
— Nie czuję się dobrze. Położę się – westchnęła ciężko Weronika i zamknęła drzwi do sypialni.
Na dworze wybuchła kłótnia.
— To przez ciebie! – syczał Dariusz. – Mogłaś odwiedzać matkę. Teraz dom przepadł dla Broni!
— Tak, jasne! Ja jedna haruję od rana do nocy! A ty z Ewą co robicie? Ona i tak w domu siedzi, mogłaby do mamy chodzić!
Krzyczeli, przerywali sobie nawzajem. Weronika słuchała, siedząc w fotelu i patrząc w okno. Łzy cisnęły się do oczu. Gdzie są te dzieci, które biegały latem boso po podwórku? Gdzie ich dobroć, troska o siebie nawzajem?
Gdy wrócili do domu, już nie leżała – siedziała wyprostowana, opanowana, choć oczy zdradliwie błyszczały.
— Mamo, co jest? Miałaś być chora… – zaczął Dariusz.
— Już lepiej – odpowiedziała głucho. – Wszystko zrozumiałam. Nikomu nie jestem potrzebna. Testament, mówisz? Będzie. Tylko później. Kiedy sami zdecydujecie – po co wam ten dom: żeby kochać, czy żeby się dzielić?
Rano przy śniadaniu panowała cisza. Tylko skrzypienie krzeseł i brzęk łyżek. Pierwsza odezwała się Kinga:
— Wybacz nam, mamo… Nie mieliśmy racji. Będę przyjeżdżać, naprawdę. Jesteśmy przecież rodziną…
Weronika skinęła głową. Przy stole zawisło ciepłe milczenie.
Od tamtej pory wiele się zmieniło – i nic. Dariusz prawie nie pojawiał się, ale regularnie przysyłał pieniądze. A Kinga zaczęła zaglądać częściej. Zupa, konfitury, pomoc w ogródku. Ale o testamencie nikt już nie pytał.
I nikt nie wiedział, iż od dawna leżał w dolnej szufladzie komody – podpisany i opieczętowany. Wszystko było podzielone po równo. Bo Weronika Kazimierzówna wciąż kochała swoje dzieci. choćby jeżeli one nie zawsze o tym pamiętały.