„Matka udawała chorą, aby sprawdzić, które z dzieci naprawdę ją kocha. Wynik okazał się zaskakujący”

2 tygodni temu

Gdy rano rozległo się dzwonienie telefonu, Zofia ledwie zorientowała się, czy jeszcze śpi, czy już leży w łóżku. Na ekranie wyświetliło się słowo „Mama”. Sen od razu odleciał. Głos matki był dziwnie energiczny, niemal radosny:

— Śpisz, leniuchu? A ja już ciasta wstawiłam do piekarnika! Jutro przyjeżdżajcie oboje: ty i Bartek. Musimy pogadać. Nie, nie o ogródku. O testamencie! Nie chcę, żebyście na moim pogrzebie gryźli się o dom i grosze. Przyjeżdżajcie bez wymówek!

Zofia zdrętwiała. Testament? Pogrzeb? Co się dzieje? Ale matka mówiła tak stanowczo, iż sprzeciw nie miał sensu.

Tymczasem Weronika Pawłowska, matka Zofii i Bartka, siedziała przy stole, poprawiając wełniany szal. Obok niej sąsiadka Basia wpatrywała się w nią z niepokojem:

— Weroniu, coś ci jest? Skąd te ponure rozmowy? Straszysz mnie…

— Nie bój się, Basiu, po prostu chcę zobaczyć swoje dzieci. Rok się nie widzieliśmy. Każde żyje swoim życiem, jakbyśmy byli obcy. A jeżeli jutro coś mi się stanie, kto im wszystko wyjaśni? No i chcę ich trochę przetestować. Zobaczyć, jak naprawdę o mnie myślą.

Po tych słowach Weronika zamknęła drzwi za sąsiadką i poszła odpocząć. Jutro miał być istotny dzień.

Ranek był pochmurny, jakby dostosowany do jej planu. Sprzątnęła dom, włożyła stary szlafrok, umyła się i usiadła w fotelu, wstrzymując oddech. Po godzinie zapukano do drzwi.

Pierwsza wpadła Zofia — roztrzęsiona, z szeroko otwartymi oczami.

— Mamusiu! Co się stało? Chorujesz? O co chodzi z tym testamentem? — zawodziła, rzucając się w stronę matki.

Za nią, znacznie spokojniejszy, wszedł Bartek.

— No nieźle nas nastraszyłaś. Szykujesz się już na tamten świat, czy jak? Może jeszcze za wcześnie?

— Usiądźcie, dzieci — powiedziała spokojnie Weronika. — I zawołajcie swoje połówki. Kasia, Tomek, wchodźcie, nie krępujcie się.

Gdy wszyscy zasiedli, zaczęła mówić.

— Słuchajcie i nie przerywajcie. Muszę wam coś wyjaśnić. Starość to nie radość, a ja jestem sama. Choroby nie pytają, kiedy przyjść. Więc postanowiłam: powiem wszystko, póki mogę. Ale najpierw pomożecie mi w domu. Kto, jak nie rodzina? Drewno trzeba porąbać, obiad ugotować…

Zofia z Kasią skinęły głowami i zabrały się do roboty. Weronika obserwowała: ciasto lepiło się do palców, ziemniaki były pokrojone za grubo, garnki brzęczały. *Moi miejscy nieudacznicy* — pomyślała z żalem, ale nie skomentowała. Nie o to chodziło.

Po obiedzie poprosiła Tomka i Kasię, by wyszli — została sama z dziećmi.

— Teraz słuchajcie uważnie. Dom, w którym się wychowaliście, zostawiam Basi, sąsiadce. Ona jest blisko, pomoże, gdy będzie trzeba. Bartek, tobie zapisuję stodołę i narzędzia. Zrobisz z nimi, co zechcesz. A tobie, Zosiu, zostawiam oszczędności. Od lat odkładam emeryturę, prawie nic nie wydaję.

W pokoju zapadła ciężka cisza.

— Dom ma dostać obca kobieta? — w końcu wycedził Bartek. — Naprawdę?

— A dlaczego nie? Rok mnie nie odwiedzaliście. A Basia wpada codziennie. A ty, Bartku, choćby na swój ślub mnie nie zaprosiłeś — wstydziłeś się, iż masz wiejską matkę? A ty, Zosiu, od kiedy znów wyszłaś za Tomka, ledwie się widujemy. I wtedy też się obraziłaś, pamiętasz? Gdy powiedziałam, iż Grześ nie jest dla ciebie odpowiedni. Miałam rację…

— Mamo, nie mów tak… — szepnęła Zofia.

— Źle się czuję. Pójdę się położyć — westchnęła Weronika i zamknęła za sobą drzwi sypialni.

Na zewnątrz wybuchła awantura.

— To przez ciebie! — syczał Bartek. — Mogłaś częściej zaglądać do mamy! Teraz dom przejdzie na Basię!

— Tak, jasne! Ja haruję od rana do nocy! A ty z Kasią co robicie? Ona i tak w domu siedzi, mogłaby mamę odwiedzać!

Krzyczeli, przerywali sobie nawzajem. Weronika słuchała, siedząc w fotelu i wpatrując się w okno. W oczach miała łzy. Gdzie są te dzieci, które biegały latem boso po podwórku? Gdzie ich dobroć, troska o siebie?

Gdy wrócili do domu, już nie leżała — siedziała wyprostowana, spokojna, ale oczy zdradzały emocje.

— Mamo, co z tobą? Przecież źle się czujesz… — zaczął Bartek.

— Już lepiej — odparła cicho. — Wszystko zrozumiałam. Nikomu nie jestem potrzebna. Testament, mówisz? Będzie. Tylko później. Kiedy sami zdecydujecie — po co wam ten dom: żeby go kochać, czy żeby się o niego kłócić?

Rano przy śniadaniu panowała cisza. Tylko skrzypienie krzeseł i dźwięk łyżek. Pierwsza odezwała się Zofia:

— Wybacz nam, mamo… Myliliśmy się. Będę przyjeżdżać, naprawdę. Jesteśmy rodziną…

Weronika skinęła głową. Przy stole zaległo ciepłe milczenie.

Od tamtej pory wiele się zmieniło — i nic. Bartek rzadko się pokazywał, ale regularnie przysyłał pieniądze. Zofia zaczęła zaglądać częściej. Zupa, konfitury, pomoc w ogrodzie. Ale o testamencie nikt już nie pytał.

I nikt nie wiedział, iż od dawna leżał w dolnej szufladzie komody, podpisany i opieczętowany. Wszystko było podzielone po równo. Bo Weronika Pawłowska wciąż kochała swoje dzieci. choćby jeżeli one czasem o tym zapominały.

Idź do oryginalnego materiału