Liście

3 godzin temu
Zdjęcie: fot. Maria Krześlak-Kandziora


Jesień i urzędowa zmiana czasu w zimowy przynoszą przedwczesną senność, jestem rozbita, tracę orientację w minutach i godzinach, nie nadążam za datami. Obniżenie nastroju jesienią wynika ze spadku poziomu serotoniny w organizmie. Słońca jest niedużo, a czas, kiedy najintensywniej świeci, spędzamy w pracy.

Jeśli tylko mogę, zmieniam rytm dnia. Pracuję, gdy zaczyna zmierzchać, zanim zaleje mnie nieubłagana fala melatoniny – hormonu regulującego rytm dobowy u ssaków – przychodzącej z ciemnością, sprawiającej, iż zasypiam nad książkami, rano przesuwam uparcie budzik o kolejne dziesięć minut.

Więc w dzień wystawiam się na słońce, łapię, ile się da. Upajam się kolorami, światłem buszującym w żółciach, brązach, czerwieniach przebarwiających się drzew.

Wieje

Jadę, wokół przesuwa się las, wyłaniany z ciemności przez światła reflektorów. Zamyka się czarną pieczarą tuż za samochodem. Słucham muzyki, włączyłam Fisza i Emade, dawno ich nie słuchałam, ale dzisiaj zawiał wiatr, znalazłam się przez chwilę w tunelu aerodynamicznym. Włosy podniosły się do góry, kaptur bluzy chciał się oderwać i polecieć pionowo w niebo. Poeta Wojciech Bonowicz do piosenki Fisza „Sarny” dopisał wiersz o tym samym tytule, w wierszu też wieje wiatr:

fot. Maria Krześlak-Kandziora

(…)
Wyszliśmy z lasu.
Wyszliśmy o świcie
na drogę prowadzącą do miasta.
Było nam ciepło
stopy grzał nam nieostygły asfalt
a wiatr wznosił wieże z włosów.
(…)

Niepokoi mnie nieostygły asfalt. Z tyłu głowy kołacze się myśl, iż asfalty i betony nie ostygną już nigdy. Zmiana klimatu i fale upałów sprawią, iż na powierzchniach zabetonowanych poparzymy racice, łapy, łapki i stopy. Słucham dalej piosenki i z zaskoczeniem przypominam sobie, iż jest w niej coś organicznego, coś z zatarcia granicy światów.

Na tej ciemnej drodze stara piosenka nagle uderza mnie mocniej niż kiedyś. Opowiada o dronach śledzących każdy nasz ruch, o nadmiarze bodźców płynących z sieci i o nielegalnym ukrywaniu się wśród drzew, tak bardzo rymującym się z opisywaną coraz częściej potrzebą zaniechania, zatrzymania się, ucieczki.

Nasze (sarnie?) głowy ktoś chce wieszać na ścianach jak trofea, miasto odziera podmioty z podmiotowości, jest zawsze oświetlonym panoptikonem,

fot. Maria Krześlak-Kandziora

„puszcza muzykę zamiast powietrza”.

Uciekamy, wracamy do lasu, bo już najwyższy naprawdę, najwyższy czas.

Trajektorie

Jadę przez las i wiozę ciemność w lusterkach, patrzą na mnie niewidoczne dziki, kuny, lisy i małe jeże. Skupiam się bardzo za kierownicą, żeby tej nocy, tej drogi nikt nie zginął. Wyjeżdżam na oświetloną groblę, po obu stronach bagno, wzdłuż drogi latarnie. W ich świetle spadają liście, odrywają się cicho od gałęzi i nieodgadnionymi trajektoriami opadają. Podrywa je wiatr, wrzuca w szyby samochodom.

Słyszę, jak w drzewach zwalnia metabolizm, soki płyną wolniej, drzewa czytają światło, jest go mniej, drzewa zwalniają, szykują się na zimne. Staje produkcja chlorofilu, a jego resztki rozpuszczają się w liściach. Zastępują go burgundy antocyjanów i żółcie karotenoidów. Zaczyna się powolne świętowanie końca sezonu. A od pierwszego przymrozku to już jest masowe, wszędzie słychać szelest,

Maria Krześlak-Kandziora

„jesień wreszcie zwalnia drzewa z kieratu metabolizmu” – pisze botaniczka Urszula Zajączkowska.

Kiedy przychodzi białe i zimne, liście odpuszczają ostatecznie, a cienka warstwa komórek w miejscu zwanym miejscem odcinania – ustępuje i wypuszcza liść w jego pierwszą i ostatnią podróż.

„Twój świat zaczyna płonąć, bo mój świat od dawna płonie”,

śpiewa Fisz, a ja ostrożnie pokonuję łuk, myśląc o papce z masy liści pokrywającej drogę. Jest mokra, jeszcze nasycona kolorami. Liście najpierw poddadzą się kołom samochodów; rozdrobnione przez mechaniczne siły, zostaną następnie rozpracowane przez mikroorganizmy. I wrócą do gleby, bo to z niej przecież drzewa zassały związki konieczne do wyprodukowania liści.

Sprzątanie

Podsłuchuję rozmowę sąsiadek:

Maria Krześlak-Kandziora

„Sprzątasz? – pyta pierwsza. – Sprzątam, ale ciągle lecą, praca bez końca, a miasto nie sprząta!”.

Myślę o słowach – jeżeli sprzątasz liście, to znaczy, iż są śmieciami. Liście to nie śmieci. To symbol cyklu, owoc przemiany soli mineralnych i wody. Cały sezon pracowały, dawały życie drzewom, zupełnie przy okazji zapewniając miastu czyste powietrze i wilgoć, powinny wrócić teraz do gleby nie tyle na spoczynek, co przemianę. To stamtąd na wiosnę drzewa wezmą siłę do stworzenia nowych liści. Jesteśmy w cyklu.

Jak to jest, iż ciągle chwalimy zieleń, iż tak nam dobrze robi, iż drzewa takie piękne, a z jesiennym opadem liści dopada nas biologiczna amnezja? Pożera potwór estetyki, którą nie wiadomo jak zdefiniować? Bierze górę radykalna troska o trawniki, nieidąca w parze z logiką zmiany i konieczności modyfikacji przyzwyczajeń?

Weź liść do ręki, taki świeży, później żółciejący klonu, później jeszcze opadły. Dotykaj, porównaj struktury, faktury i zobacz, jak się zmienia, śledź upływ czasu od wiosny do jesiennej melancholii. W kolejnych dniach, gdy ty chodzisz do pracy, liść ciągle ulega przeobrażeniu. Staje się koronkową strukturą, gdy rozsypie się to, co między żyłkami. Rozpad liści pachnie, wspomaga go deszcz i tysiące mikroorganizmów.

Poeta i przyrodnik Michał Książek wyciąga dłoń i pokazuje, ile gąsienic żyje pod opadłymi liśćmi. Szukał ich w parku: na jego dłoni leży osiem zwiniętych stworzeń, jedno w ciemnym futerku, pozostałe w odcieniach zieleni i brązu. To pokarm ptaków, to nowe życia, które szukają miejsc do przezimowania. Usuwając liście, usuwamy gąsienicom, jeżom, a pośrednio i ptakom grunt spod nóżek i łapek. Wpływamy negatywnie na dobrostan gleby. Zabieramy magazyn wody.

A wystarczyłoby trochę nagiąć przyzwyczajenia, o których już nie pamiętamy nawet, skąd się wzięły, ogrodzić płotkami drzewa i tam sypać liście, zostawiać je pod krzewami. Przesuwać z ciągów komunikacyjnych tam, gdzie nie zamienią się w niebezpiecznie śliską masę. Ustawić po jednym kompostowniku na każdym podwórku i pokazywać dzieciom, co dzieje się z liśćmi, niech je to zafascynuje, zamiast brzydzić.

Dojeżdżam do domu w mieście, parkuję, zamykam lusterka i zerkam na podwórko, na którym jeszcze leży kołdra z liści. Za kilka dni znikną? A może tym razem zdarzy się mały cud i zostaną?

Idź do oryginalnego materiału