Liguria - Dolina Fontanabuona, Dolina Vara i Riviera di Levante

1 dzień temu

Mła spędziła ostatnie tegoroczne wakacje w Ligurii, nowej dla niej prowincji Włoch. Tak się jakoś złożyło iż w tym roku mła podróżowała tylko po Półwyspie Apenińskim i okolicach. Zdziwne ale prawdziwe, sama nie wiem dlaczego tak się jakoś porobiło. Może to dlatego iż mła bardzo ale to bardzo chciała się oderwać od domowych, kocich smutków w najprostszy i niejako łatwy sposób, wynieść choć na chwilę do świata, gdzie jest "całkiem inaczej". Może to otoczenie musiało być aż tak odmienne od tego co otacza mła na co dzień, żeby mła odczuła iż czas zmienił się na ten świąteczny, zupełnie inny od zwyczajnego niewesołego bytowania. A może to nie tyle chodziło o tę odmienność klimatu czy kultury, tylko o aurę słodkiego nieróbstwa, kojarzącą się mła z wakacjami. Zatem czas bez obowiązków płynął dla mła w Italii, kraju w którym wymyślono pojęcie "dolce far niente". Jakoś to lepiej mła pasowało niż słoneczne chwile w Hiszpanii, Grecji, czy tam innym Środziemnomorzu, które przecież też są bardzo odmienne od młowej codzienności.

Po śmierci Szpagetki mła uciekła pod palmy palmeritańskie, po śmierci Ryjka uciekła do Ligurii. W międzyczasie odbyła się jeszcze Wielka Wyprawa Irenki do Bergamo. Ech... wdzięczna jestem Wielkiemu Podróżnemu iż mnie z tą Italią nie wykiwał, pomagają mła te wyjazdy na jestestwo, choć tak się jakoś składa iż zwykle po podróży zaraz mam jakiś wkarw, jakby za ten wyjazd, któś mła rachunek wystawił, żeby sobie nie myślała iż życie to same miody. No cóż, trza brać skrzeczącą rzeczywistość na klatę i cieszyć się z tego, co udało się od życia wyrwać. Mła uważa iż jej się całkiem sporo udało wyszarpać, nie dość iż widziała miejsca wręcz słynne z powodu urokliwego położenia, czy pięknej architektury, to jeszcze spędziła czas z sister i "z Przyprzążkiem", oraz z Mamelonem. No i mła spędziła dużo czasu z mare, a adekwatnie to w mare. Jednakże to nie mare, z którego nie sposób było wyłowić Jądrzeja ( chyba iż obietnicą - kłamliwą nieco - natychmiastowego zapodania żyru! ), było główną atrakcją wakacji w Ligurii, numero uno okazał się być pierwszy wakacyjny dom.

Położony na skraju Doliny Fontanabuona, serca Ligurii, z widokiem na leżące poniżej miasteczko Chiavari, jedną z perełek Riviera di Levante. Mła mieszkając na stromym zboczu wzniesienia, któremu zdecydowanie bliżej do nazwy góra niż wzgórze, mogła oglądać Zatokę Tigullio i to podczas pełni księżyca. W towarzystwie grających cykad, żerujących dzików, lisów i pohukujących sów. Bo miejscowość Villa Oneto leży wysoko, ogrody i sady oliwne graniczą tu z lasem. Zamiast zgiełku nadmorskich miasteczek gra inna muzyka, słychać pianie kogutów, dźwięk kaplicznej sygnaturki i z baaardzo rzadka niesie tyrkanie przejeżdżającego samochodu. W dwóch słowach - wsiowa cisza. Villa Oneto nie jest jednak wsią, mła by raczej określiła to miejsce mianem przysiółka, bo mieszka tam na stałe coś koło 150 osób i to jakoś tak mało widocznie i mało słysznie mieszka. Sąsiadów widuje się wczesnym rankiem i wieczorkiem, w czasie wyprowadzania psów. Czasem słychać parkowanie samochodu, nad ranem po weekendzie jeżdżą śmieciarki opróżniając kosze na śmieci, co oznacza iż przysiółek jest przez cały czas żyjącą miejscówką a nie miejscem w którym istnieją tylko tzw. letnie domy. Do Villa Oneto można dostać się albo pieszo, albo samochodem, obie możliwości zarezerwowane dla miłośników hardcoru. Droga do przysiółka to klasyczna serpentyna górska. Mamelon bardzo przeżywała zarówno wjazd na naszą górkę, jak i zjazd z niej. Dla uspokojenia nerwów miała zapodawanego w dużej ilości Franka Sinatrę z najlepszych czasów, można to było podciągnąć pod muzykę z regionu, w końcu matka Franka, Natalina, pochodziła z Doliny Fontanabuona.

Villa Oneto mimo iż rozmiarem skromne, historię ma imponującą. Gdzieś tak w VII wieku zbudowano tu opactwo, niestety z Abbazia di Villa Oneto ostały się jedynie fragmenty ścian. Pierwsze prace renowacyjne przy tych smętnych resztkach przeprowadzono na początku lat 70 XX wieku, wtedy odkryto wyjątkowy wazon szklany z późnego okresu cesarskiego, kilka fragmentów kafli i fragmenty lampy. Następnie w 1994 roku przeprowadzono wstępne, choć ograniczone prace archeologiczne a całkiem niedawno w 2019 roku, dzięki współpracy rodziny Bertolini i Sopridentenza, cały teren został porządnie odrestaurowany, wraz ze wszystkimi charakterystycznymi elementami architektonicznymi. Na terenie opactwa dziś stoi kościółek i znajduje się tam też cmentarz. Mła jednak jakoś specjalnie nie przeżywała historii przysiółka, mła przeżywała dom pradziadka Matteo. Dwupoziomowy, bo położony na spadzistym stoku, z wybrukowanym korytem do odprowadzania wód deszczowych, które w krainie gdzie od nazwy głównego miasta utworzono nazwę niżu, którego boi się pół Europy, przyjmują formę wartkich potoków ( mła przeżyła coś co nazwała ciężkim oberwaniem chmury a miejscowi zwykłym deszczem, znaczy takim, podczas którego zabezpiecza się drewnianymi dechami wejścia do sklepów ale nie ma potrzeby innych działań! ). Dom z tarasami i balkonami, obrośniętymi winoroślą zapewniającą ochronę przed palącym słońcem. W domu stare meble po dziadku i butelczyna z Amaro Negroni, na lepsze trawienie.

Wokół domu ogród tarasowy na stoku, uprawiany, a jakże! W ogrodzie rosną zarówno warzywa, jak i drzewa owocowe oraz rośliny ozdobne. Granica między rośliną ozdobną a użytkową jest tu zresztą cieniutka, bo kwitnące rozmaryny czy przekwitłe już lawendy, tymianek, oregano albo kwitnące bakłażany robią zarówno za pieścidełko dla oka jak i euforia dla podniebienia ( w przypadku bakłażanów to po pewnym czasie, rzecz jasna ). Kiście winogron powoli dojrzewają do stanu "winnego", w piwniczce domu Matteo ponoć kontynuuje rodzinną tradycję robienia własnego wina. Przy domu rośnie drzewo figowe, nieco dalej "zdziwne" śliwy, stare jabłonie i nowo posadzone granaty. Na mła jednak największe wrażenie zrobiły rozpięte na żerdziach pomidory, które pozwolono nam zrywać. O mój Ty Najwyższy Ogrodowy, cóż to za smak! No i jaka mięsistość! Mła objadała gospodarza, resztkami sił usiłując zachować jakąś tam resztkę przyzwoitości. Hym... ciężko było, bardzo. Pomidory wodziły mła na pokuszenie jak owoc z Drzewa Poznania wodził na pokuszenie pramatkę Ewę. Szczęście iż krzoczków pomidorowych odmian różnych całe dwa rzędy rosły. Z niejadalnych a cieszących wzrok kwitły łany sternbergii Sternbergia Lutea, krynki Crinum x powelli 'Rosea' i bordowo kwitnące dalie z igiełkowymi kwiatami. Po murze pierwszego tarasu pełzał bluszcz o maleńkich liściach. Taras nad nami, tam, gdzie zaczynała się dziczyzna, porastały krzewy jeżyn. Takie zwarte i groźnie wyglądające mimo pięknych owoców, iż mła od razu poczuła szacunek dla przodków Matteo, którzy założyli ogród wokół domu i wydarli drapieżnym jeżynom ziemię pod uprawy.







Żeby zwiedzić na spokojnie Cinque Terre przenieśliśmy się z Villa Oneto do wioski Beverino. Niegdyś rządzili tymi terenami ludzie z rodziny d'Este, wywodzący się najprawdopodobniej od frankijskiego rodu Oberthengi. Ziemie na których leży wioska zostały dane w lenno panu na Vezzano Ligure, w XI - XIII wieku teren był przedmiotem zaciekłych sporów między rodem Malaspina a biskupami Luni. Gdzie dwóch się bije trzeci korzysta, Republika Genueńska postarała się o to, by Beverino znalazło się w jej granicach. Od 1274 roku wieś była częścią Republiki Genui i jej los pozostał złączony z tym politycznym tworem. Beverino leży w Dolinie Vara a adekwatnie w dolinie Vary, rzeki która nią płynie. Całkiem sporej. No nie jest to Pad, ale jak na Italię to całkiem solidny rozmiar rzeczki. Do terenów wioski, która jest dość rozproszona, przylega Park Montemarcello - Magra - Vara, ta część z lasami dębów i kasztanów. Kasztanów, nie kasztanowców. Dżizaas, wielka miłośniczka pieczonych na węglu drzewnym kasztanów, spoglądała łakomie, ale na kasztany jeszcze trzeba poczekać, te z Beverino nie zaczęły pękać. Zamiast kasztanów była wyprawa do sklepu we wsi, odpowiednika naszych dawnych GSów. W sklepie cud smarowidło z orzechów włoskich, wcale nie na słodko, pesto genovese i przyzwoite sery i wędliny. Wszystko robione pod swoich a nie pod turystów. Mła tak sobie myśli iż poza ludźmi z Włoch, niewielu turystów tu zagląda. Tak się jej wydawa po reakcji lokalsów na język inny niż włoski. Może turysty jeżdżą do restauracji w Castello Beverino, w miejscowym sklepie i wsiowej pizzerii raczej nie bywają.



Mła założyła sobie iż to mają być takie prawdziwe wakacje nad morzem, znaczy ma być plaża i kąpiele w mare, w tym przypadku w Morzu Liguryjskim. Szczęśliwie pogoda na swój sposób dopisała, choćby kiedy lało to woda w morzu była ciepła jak na standardy mła, pamiętającej dobrze chłodne wody Bałtyku. Przez parę pierwszych dni było nie tylko ciepło, było też słonecznie, w związku z czym z plecków i nosa mła skóra schodzi ( z nosa mła złazi mimo smarowania odpowiedniego, tyle w temacie bajek o skuteczności filtrów ). Mła wygląda jak na siebie dość ciemno, znaczy dokładnie tak jak powinno się wyglądać jej zdaniem po powrocie z nad mare. Mła pływała w wodach Zatoki Tigullio, zwanej czasem Zatoką Marconiego, na plażach różnistych, przypisanych do mniejszych zatoczek. Co prawda nie zamoczyła choćby stopy w słynnej Golfo del Grifo w Rapallo, ale za to odkryciem było baia delle Favole i baia del Silenzio w Sestri Levante. Pierwsza z zatoczek jest niezwykle malownicza ale jak dla mła solidnie zatłoczona, bardziej do mła przemówiła baia del Silenzio, która naprawdę jest silenzio. Kameralna, miejscami piaszczysta plaża, czysta. Nie wiem czy to plaże, czy brak zadęcia typu "ach, ta riwiera włoska", sprawiło iż na mła Sestri Levante zrobiło większe wrażenie niż bardziej znane miejscowości, takie jak Santa Margherita, Rapallo, Chiavari czy choćby Portofino. Jakoś tak swojsko było. Ceny też bardziej do przeżycia dla mła, znaczy zupełnie nie swojsko nadmorskie. Mła pozwoliła sobie choćby na dobre mojito.


Mła nie korzystała z plaż płatnych, mimo tzw. średniego sezonu ceny leżaczków są z tych zaporowych dla mła. Znam fajniejsze sposoby na wydanie kilkunastu euro, w końcu obiecałam Wam fotki z ogrodu. Jak się trochę ogarnę, to zabiorę się za zgranie wszystkich fotek i napiszę post o ogrodzie przy Villa Rocca w Chiavari. To ogród stile riverasco, czyli w stylu Riwiery. Ze względu na specyficzny klimat liguryjskiego wybrzeża, ogrodów w tym stylu raczej nie spotyka się często we Włoszech. Wicie rozumicie, sprawa podobna jak z ogrodami uprawianymi nad alpejskimi jeziorami, Maggiore i Como. To co udaje się uprawiać w miejscach o specyficznym mikroklimacie, tego nie udaje się uprawiać w niby cieplejszych rejonach Półwyspu Apenińskiego. No nie ta bajka, nie ta wilgotność, nie te wiatry, nie ta dzienno - nocna różnica temperatur. Zawsze cóś, jak to mawiają. Oprócz fotek z Chiavari, Sestri Levante, Portofino czy Santa Marghertia i Rapallo ( skaż mnie Najwyższy Podróżniczy, ni cholery nie jestem w stanie stwierdzić gdzie kończy się Rapallo a zaczyna Santa Margherita ), mła zapoda Wam fotki zrobione w Cinque Terre. Te pięć miasteczek przytulonych do skał: Riomaggiore, Manarola, Corgnila, Vernazza, Monterosso, zostało w roku 1997 wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Powstał Park Narodowy Cinque Terre, miejsce w którym spotyka się turystów z całego świata, bo krajobrazy są rzeczywiście z tych zapierających dech. Będzie też o Genui.




Mła pokaże Wam też miejsce, które zrobiło na niej największe wrażenie ze wszystkich miejsc zwiedzanych, Abazzia di San Fruttuoso, stareńkie opactwo ukryte wśród skał, w małej zatoczce. Gotyckie mury stoją na kamienistej plaży, wody zatoczki są krystalicznie czyste, można zobaczyć rybki i kraby biegające po dnie ( coolor wody możecie zobaczyć na fotce obok, jest dokładnie taki jak na fotce, zero przekłamania a przejrzystości wody niech dowodzi to iż świetnie widać zanurzone w niej kamory ). Tu było wszystko to co mła lubi: historia zapisana w murach klasztoru i wieży Doriów, cudownie świeży zapach pinii, mały ogródek tarasowy przy klasztorze, krystalicznie czysta woda, w której mogła sobie popływać i mało ludzi, bo do Abazzia di San Fruttuoso idzie się pięć kilometrów szlakiem wśród skał albo dopływa promem ( bilet w cenie plażowego leżaczka ). No dobra, to by było na tyle tego sprawozdania na gwałtownie z wakacji. Fotki to wiadomo, filmik z odgłosami nocy z Villa Oneto a w Muzyczniku stary, dobry Frank, który tak dobrze robił Mamelonowi na nerwy na serpentynowych drogach Ligurii. Oczywizda nie sam, w towarzystwie Boba Darina i Deana Martina.

Idź do oryginalnego materiału