Kwiaty przynoszące szczęście

13 godzin temu

Jesień odchodziła powoli, przeciągając pożegnanie, zostawiając za sobą dywany z purpurowych i złotych liści, przeszytych lodowatymi błyskami słońca. Powietrze stawało się przejrzyste, dźwięczące — już czuć było zimę. Gałęzie drzew obnażały się, ale tu i ówdzie trzymały się jeszcze ostatni bohaterowie — uparte liście, jakby nie chciały się poddać aż do końca.

— Wrzośce i marcinki już przekwitają — myślała Weronika, idąc do swojego kwiaciarni. — Ostatni strażnicy jesiennego piękna.

Marcinkami od dziecka nazywała chryzantemy, a wrzoścami — astry. Kwiaty były jej miłością, jej istotą, jej oddechem. Gdzie inne dziewczynki bawiły się lalkami, ona układała bukiety, rozkładała płatki, rysowała wianki. Jej marzenie się spełniło — otworzyła własny sklep i teraz każdy dzień zaczynała od zapachu róż, koloru gerber i chłodu eukaliptusa.

— Kwiaty to nie tylko biznes. To życie. To ja sama — mawiała przyjaciołom.

Weronika mieszkała w Poznaniu, w spokojnej dzielnicy niedaleko starego parku. Miała trzydzieści dziewięć lat. Żyła z córką Zosią — uczennicą jedenastej klasy, bystrą, marzycielską i z twardym postanowieniem, by latem dostać się na uniwersytet.

Z mężem byli razem tylko trzy lata. Nie odszedł do innej kobiety — odszedł do matki. Po prostu. Spokojnie, jakby tych trzech lat w ogóle nie było. Nie znosił kwiatów. Nazywał je „miotłami”, burczał, iż „wszystkie parapety pozastawiane”. A Weronika nie mogła bez nich żyć — potrzebowała widzieć życie, słyszeć zapach, czuć ciepło płatków pod palcami.

— Dopóki Zosia nie dorośnie, żadnych mężczyzn. jeżeli już ktoś się pojawi, to tylko taki, który też będzie kochał kwiaty albo przynajmniej ich nie znienawidzi — postanawiała stanowczo.

Jej miłość do kwiatów sięgała czasów babci. Lato spędzała na wsi pod Bydgoszczą, gdzie pola ciągnęły się po horyzont, a kwitnące łąki przypominały kobierce z niebiańskim wzorem. Codziennie zbierała bukiety, a babcia dziwiła się:

— Weroniko, kto cię nauczył tak pięknie komponować?

— Nikt, babciu. Sama. Po prostu kocham. Jak dorosnę, otworzę sklep, będziesz do mnie przychodzić.

— Wierzę, wnuczko. Ty masz to po dziadku. Zbierał zioła, znał kwiaty, tam na strychu znajdziesz jego książkę — wzdychała babcia.

Książka rzeczywiście istniała — stara, wytarta, ale magiczna. Weronika nauczyła się jej na pamięć i już jako nastolatka rozpoznawała wszystkie okoliczne rośliny. W szkole z biologii miała same piątki, a na maturze wiedziała już jedno: jej życie będzie związane z kwiatami.

Mama nie podzielała jej pasji. Wolała ogórki i pomidory w warzywniku, a Weronika uparcie siała nasturcje i petunie tam, gdzie udało się wywalczyć skrawek ziemi.

— Nie wchodź mi z kwiatami do ogrodu — gderała matka. — Tu ma być marchew!

A tata tylko się śmiał i mrugnął: „Rośnie nam kwietna dusza”.

Po szkole Weronika nie poszła na studia — i nie rozpaczała. Skończyła kurs florystyczny, zatrudniła się w kiosku z kwiatami. Lata mijały. Pojawił się mąż — i zniknął. Zosia podrosła, a Weronika wreszcie otworzyła własny kwiaciarniany stragan. Potem — prawdziwy sklep. Rodzice pomogli, a w dniu otwarcia Weronika płakała ze szczęścia.

— Mamo, zrobiłam to. To moje.

Od tamtej pory jej życie wypełniło się jeszcze większą ilością płatków, zieleni i wdzięcznych klientów.

Pewnego dnia weszła do sklepu elegancka kobieta o imieniu Jolanta i, obejrzawszy wystawę, powiedziała:

— Czy mogłaby pani udekorować restaurację na ślub mojej córki? Od dawna panią obserwuję — pani bukiety to nie kompozycje, to baśnie.

Weronika zgodziła się. Nie dla pieniędzy — dla duszy. Wykonała wszystko z miłością: pastelowe aranżacje, żywe girlandy, subtelne akcenty. Jolanta, wchodząc do sali, oniemiała:

— Cóż za talent… Dziękuję. Nie ma pani pojęcia, jak to poruszyło moje serce.

Wieść o Weronice rozniosła się po mieście. Posypały się zamówienia na dekoracje bankietów, jubileuszy, wystaw. Sklep stał się bijącym sercem dzielnicy.

Aż pewnego dnia do środka wszedł mężczyzna — około czterdziestki, wysportowany, sympatyczny, uprzejmy.

— Dzień dobry. To pani Weronika? Potrzebuję bukietu. Wyjątkowego. Takiego, żeby kobieta od razu się uśmiechnęła.

Przyjrzała mu się uważnie. Wyraziste rysy, pewne spojrzenie. I coś w jego głosie ją poruszyło.

— Dla kogo? Dla ukochanej, mamy, córki?

— Dla mamy. Skończy siedemdziesiąt pięć lat. Chcę, żeby poczuła ciepło.

Weronika stworzyła cudowny bukiet z róż, gerber i gałązek eukaliptusa — żywy, oddychający.

— Dziękuję — powiedział. — Benedykt. Bardzo mi miło. Mam nadzieję, iż jeszcze się zobaczymy.

Po trzech dniach rzeczywiście wrócił.

— Weroniko, nie spodziewała się pani? A ja mam trzy powody. Mamie buket się podobał — trafiony w sedno. Drugi — spodobała mi się pani. A trzeci — zapraszam na kawę. jeżeli pozwoli.

Zakryła uśmiech.

— Z przyjemnością. Czemu nie?

W kawiarni rozmawiali trzy godziny. Benedykt okazał się nauczycielem biologii. Rozmawiali o wszystkim: roślinach, książkach, filmach. I okazało się — więcej ich łączy niż dzieli.

Od tamtej pory się spotykali. Razem jeździli w Tatry na Sylwestra, on uczył ją jeździć na nartach, a ona — rozpoznawać odmiany tulipanów. Latem Zosia dostała się na studia. A Weronika i Benedykt wzięli ślub.

Teraz byli razem — w miłości i w pracy. Pomagał w sklepie przed świętami, rozładowywał kartony, żartował z klientami. Aż pewnego dnia, przeglądając dostawę, był świadkiem sceny:

Wpadł młody chłopak, roztrzęsiony, podminowany.

— Pomóżcie! Pokłóciłem się z dziewczyną. Zróbcie taki bukiet, żeby mi wybaczyWeronika spojrzała na jego spocone czoło i spieszne ręce, po czym ułożyła bukiet z białych róż i niezapominajek, delikatny jak westchnienie po burzy, a kiedy chłopak wybiegł z bukietem, Benedykt pocałował ją w czoło i szepnął: „Twoje kwiaty leczą nie tylko oczy, ale i serca”.

Idź do oryginalnego materiału