W małej kawiarence przy ulicy Puławskiej, schowanej między starymi ceglanymi kamienicami i wąskimi zaułkami, ledwo starczało miejsca na kilka stolików. Na zewnątrz wystawa była skromna: kilka rogalików w szklanej witrynie, półki z książkami podarowanymi kiedyś przez przyjaciół i stary gramofon, z którego cicho płynął jazz melancholijny, niski, tworzący niepowtarzalny klimat. Ale największą uwagę przyciągał nie zapach świeżo mielonej kawy ani drożdżówek, ale szary kot, który zawsze siedział w przedsionku, wpatrując się w drzwi.
Nazywa się Oslo mówiła właścicielka, Krystyna, kobieta o siwych włosach opadających miękkimi falami na ramiona i dłoniach, w których czuło się troskę. I czeka.
Wielu myślało, iż Oslo to tylko jeden z tych bezpańskich kotów, które zajmują miejsce i udają, iż jest im dobrze. Ale sąsiedzi wiedzieli swoje.
Pięć lat temu, w deszczowy, chłodny dzień, Krystyna i jej mąż Jan uratowali go. Kot pojawił się pod ich progiem, wychudzony, z kontuzjowaną łapą, miaucząc cicho, niemal żałośnie. Jan bez wahania wziął go na ręce, owinął w stary koc, opatrzył ranę i posadził na miękkiej kanapie stojącej w kącie ich maleńkiej kuchni.
Ten kot zostaje powiedział tamtej nocy, patrząc na Oslo. Ma taki wzrok, iż chce mu się dziękować.
Od tamtej pory Oslo stał się duszą domu. Spał między nimi, wspinał się na kolana Jana, gdy ten czytał gazetę, mruczał podczas wieczornych rozmów i każdego ranka odprowadzał mężczyznę do drzwi, gdy ten szedł do pracy. Wiedział, kiedy ktoś był smutny, i cicho podchodził, ocierał się o nogi, jak milczący towarzysz, który zawsze rozumie bez słów.
Ale wszystko się zmieniło, gdy Jan zachorował. Choroba była szybka i brutalna rak, który nie zostawiał szans. Krystyna zamknęła kawiarnię na kilka miesięcy, siedziała w domu przy mężu, próbując podtrzymać jego siły. Oslo prawie nie odchodził od ich łóżka, jakby rozumiał, iż jego pan potrzebuje wsparcia. Za każdym razem, gdy Krystyna wychodziła do sklepu lub lekarza, kot cicho siedział przy drzwiach, patrząc na ulicę, jakby czekał na coś niewidzialnego.
Gdy Jan odszedł, Krystyna czuła, iż straciła z nim część siebie. Otworzyła kawiarnię ponownie, pracowała sama. Ale Oslo zostawał w przedsionku, milczący i wierny, wciąż wpatrując się w drzwi.
Jakbym wciąż na niego czekała szepnęła Krystyna jednemu ze stałych bywalców. Codziennie o piątej, gdy wracał z przechadzki.
Lata mijały. Niektórzy nowi klienci nie rozumieli, dlaczego kot wciąż patrzy w drzwi, inni tylko przytakiwali i głaskali go, mijając go. Nie domagał się uwagi, nie miauczał bez powodu tylko siedział i czekał. Jego wierność stała się legendą wśród bywalców kawiarni, choćby miejscowe dzieci wiedziały: jeżeli chcesz zobaczyć cierpliwość w czystej postaci, podejdź do Oslo.
Szczególnie chłodną jesienią kot ruszał się już mniej. Więcej spał, mniej jadł, jego duże zielone oczy stały się smutne i ciężkie. Krystyna owinęła go w swoją starą chustę i cicho mówiła mu do ucha:
Możesz już odpocząć, jeżeli chcesz, mój drogi. Jan byłby z ciebie dumny.
Deszczowy dzień przypominał ten, gdy go pierwszy raz spotkali. Krystyna poczuła chłód w powietrzu i, zajrzawszy do przedsionka, zobaczyła, iż Oslo nie wstaje. Odszedł we śnie o piątej, cicho i spokojnie, jak prawdziwy strażnik domu.
Krystyna zamknęła kawiarnię na tydzień. Nie chciała widzieć niczego, co przypominałoby o jego nieobecności. Gdy wróciła, przy wejściu umieściła małą drewnianą tabliczkę. Wyryto na niej proste zdanie:
Czekała z miłości. A my nauczyliśmy się kochać, czekając.
Od tamtej pory klienci przynosili kwiaty, listy i rysunki kotów, zostawiając je przy drzwiach. Niektórzy przychodzili specjalnie, by usiąść przy tabliczce i pomyśleć o cierpliwości i wierności. Za każdym razem, gdy padał deszcz, ktoś zaglądał do przedsionka, jakby czekając, aż Oslo znów się pojawi milczący i oddany, mały strażnik miłości.
Krystyna dalej prowadziła kawiarnię. Często siadała przy oknie, patrząc na pusty przedsionek, wspominając, jak Oslo roznosił ciepło po pokojach, jak mruczał w ciemne wiecz







