Kobieta zgnieciona utratą syna schroniła się przed życiem w najdalszym zakątku Polski. Tylko dzięki swojemu psu znów usłyszała głos serca wyprowadził ją do małej dziewczynki ukrytej w lesie.
Zofia położyła wypowiedzenie na biurku ordynatora Wojciecha Nowaka. Ten zdjął okulary, przetarł nos i spojrzał na nią z tak głębokim, niemal ojcowskim smutkiem, iż przez chwilę chciała zabrać papier z powrotem.
Zosiu, pomyśl jeszcze powiedział łagodnie. Może po prostu weźmiesz urlop? Cenimy cię, wiesz o tym.
Pokręciła głową:
Nie mogę, Wojciechu Nie tutaj.
Gryzące poczucie winy nie dawało jej spokoju: jako matka nie uchroniła dziecka, jako lekarz nie uratowała go. Każdy płacz dzieci w szpitalnych korytarzach przyprawiał ją o ból, każdy śmiech niemym wyrzutem.
Wojciech był człowiekiem o dobrym sercu, świetnym szefem, który zawsze umiał znaleźć odpowiednie słowa. Zofia dawno zauważyła, iż patrzy na nią ciepło, troskliwie, ale nigdy nie przekraczał granic zawsze był taktowny. Teraz w jego oczach widziała prawdziwe współczucie, co tylko pogłębiało jej ból.
*Zrozumcie, mnie już nie ma* krzyczała w myślach. *Ta Zofia, którą znaliście, umarła razem z Jasiem.*
W środku czuła pustkę lodowatą i dźwięczącą. Chciała skulić się w kłębek i płakać, ale tylko zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie.
Ja pójdę już wyszeptała i wybiegła z gabinetu, bojąc się, iż rozpłacze się przed nim tak bliskim, a jednak obcym.
Jedno słowo kołatało w głowie: *uciec*. Wyjechać tam, gdzie nie ma znajomych twarzy, współczujących spojrzeń, gdzie nie słychać dziecięcego śmiechu przypominającego o stracie. Mieszkanie sprzedała niemal za bezcen byle szybciej.
Pociąg wlókł się przez małą stacyjkę zagubioną wśród lasów. Zofia wysiadła na drewniany peron, czując zmęczenie w każdym mięśniu. Dwie starsze kobiety od razu ją zauważyły.
Do kogoś przyjechałaś, dziecko? A może zabłądziłaś? spytała jedna, owinięta w kolorową chustę.
Zofia uśmiechnęła się smutno:
Syna pochowałam. Chcę być sama.
Baby zamieniły się spojrzeniami, a w ich oczach błysnęło zrozumienie.
Ciężkie nosisz, córuś. U Wandy dom stoi pusty wyjeżdża do syna do miasta. Porządny dom. Tylko żyć tam całkiem samej to i rozum można stracić. Nie odgradzaj się od ludzi.
Pod adresem, a Zofia, podziękowawszy, ruszyła piaszczystą drogą do swojego nowego domu, jeżeli w ogóle można go tak nazwać.
Wanda przywitała ją początkowo nieufnie, ale gdy poznała powód przyjazdu, złagodziła ton:
Mieszkaj, póki co. Grosze wezmę. Tylko Mruczek został kot. Dzikawy trochę, ale myszy łapie. Nie krzywdź go.
Pierwszy wieczór w domu przesiąkniętym zapachem ziół i starego drewna wydawał się nieskończony. Każdy skrzyp podłogi, każdy szelest za oknem budził wspomnienia. *Jaś Biegałby teraz po pokojach, zaglądał w każdy kąt.*
Dzień za dniem mijały powoli i monotonnie. Zofia sprzątała, malowała, myła zajmowała ręce, by nie myśleć. Ale żal nie ustępował. Wieczorami, siedząc na ganku, opowiadała synowi, co dziś zrobiła, a łzy same spływały po policzkach. Tu, w tej zapomnianej wsi, nikt jej nie widział nie musiała ich powstrzymywać.
Pewnego dnia, gdy smutek ścisnął serce najmocniej, na ganek wślizgnął się duży szary kot Mruczek. Stał chwilę, patrząc mądrymi oczami, w końcu podszedł i delikatnie otarł się o jej nogę.
Zofia zamarła, po czym wyciągnęła dłoń i pogłaskała go. Kot zamruczał. Ten prosty, żywy dźwięk wywołał nowy potok łez. Przytuliła Mruczka, wtulając twarz w jego szorstką sierść, i płakała, aż zasnęła na ganku, obejmując jedyną istotę, która odważyła się do niej zbliżyć.
Po kilku tygodniach sąsiadka przyniosła jej szczeniaka kundelka, chudego i ciekawskiego.
Weź, Zosieńko, bo utopią. Będzie ci towarzystwo i ochrona powiedziała kobieta.
Nazwała go Królikiem bo skakał jak szalony. Mruczek początkowo syczał i wyginał grzbiet, ale w końcu się pogodził. Teraz spali razem przy piecu, a Zofia po raz pierwszy od dawna uśmiechnęła się, patrząc na ich zabawy.
Wieśniacy dowiedzieli się, iż w domu Wandy mieszka była lekarka, i zaczęli przychodzić z prośbami zmierzyć ciśnienie, zrobić zastrzyk. Zofia początkowo odmawiała, mówiąc, iż już nie praktykuje, ale widząc ufne twarze, nie potrafiła odmówić. Pomagała, jak mogła, unikając jednak bliższych rozmów.
Z każdym dniem coraz częściej wychodziła do lasu. Królik biegł przodem, szczekając na każdą wronę, a Mruczek, ku jej zaskoczeniu, także ją towarzyszył, zwinnie przeskakując przewrócone pnie. Las przyjmował ją bez osądu, nie żądając nic w zamian.
*Tu można oddychać* myślała. *Płakać, nie chowając się. Po prostu być.*
I powoli, bardzo powoli, lodowa skorupa wokół jej serca zaczęła pękać.
Pewnego wieczora ogarnęło ją dziwne niepokojące uczucie. Coś niewidzialnego, ale uporczywe, ciągnęło ją w głąb lasu.
Nie dziś próbowała się oprzeć, ale Królik niespodziewanie zaczął się nerwowo kręcić przy drzwiach, wyraźnie dzieląc jej niepokój.
Narzuciła kurtkę, wzięła latarkę i poszła za psem. Królik prowadził ją coraz dalej, tam, gdzie jeszcze nie była. W jednym z jarów, pod korzeniami starej sosny, zaczął gwałtownie szczekać.
Zofia poświeciła latarką i zastygła: na wilgotnej ziemi leżała nieprzytomna dziewczynka.
Podniosła zimne, wiotkie ciałko i pobiegła do domu. Ala była lodowata, puls ledwo wyznaczalny. Królik i Mruczek, wyczuwając powagę, nie odstępowali kręcili się w

3 dni temu







