**Dziennik, 15 maja 2024**
Ślub córki się skończył, goście się rozjechali, a ona sama wyprowadziła się do męża. W mieszkaniu zrobiło się pusto. Po tygodniu męczenia się w ciszy, z żoną postanowiliśmy kupić zwierzę. Chcieliśmy, żeby choć trochę zastąpiło nam córkę, żeby nie zgasł w nas rodzicielski odruch karmienia, wychodzenia na spacery czy sprzątania czyichś niespodzianek. Miałem też nadzieję, iż w przeciwieństwie do dziecka, zwierzak nie będzie się odgryzać, podkradać moich papierosów ani grzebać po nocach w lodówce. Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co kupimy mieliśmy wybrać na miejscu.
W niedzielę wybraliśmy się na giełdę zoologiczną. Przy wejściu sprzedawali śliczne świnki morskie. Spojrzałem pytająco na żonę.
Nie, odparła stanowczo. Nasza była lądowa.
Ryby były zbyt ciche, papugi choć barwne i gadatliwe wywoływały u żony alergię na ptasie pióra. Spodobała mi się małpka, której wygibasy przypominały córkę w okresie dojrzewania. Ale żona zagroziła, iż położy się między nami jak trup, więc musiałem odpuścić. W końcu z małpą znaliśmy się ledwie pięć minut, a do żony zdążyłem już przywyknąć.
Zostały psy i koty. Psy trzeba ciągle wyprowadzać, a z kotami wiele zachodu nie widziałem siebie w roli sprzedawcy kociąt pod metrem. Wybór padł na kota.
Naszego Kota poznaliśmy od razu. Leżał w plastikowym transporterze, otoczony niesfornymi kociętami, które wpychały mokre noski w jego puszysty brzuch i sennie przebierały łapkami. On spał. Na klatce wisiała tabliczka: Kubuś. Sprzedawczyni opowiedziała wzruszającą historię o trudnym kocim dzieciństwie jak dorastający razem z nim pies niemal go nie zagryzł i biedak nie miał już gdzie mieszkać.
Wyglądem nasz wybranek był rasowym persem o pięknym szarym umaszczeniu. Brakowało jednak dokumentów potwierdzających, iż spłaszczony nos to cecha rasy, a nie uraz. Według tych zaginionych papierów kot oficjalnie nazywał się Hrabia, ale przyzwyczajony był do Kubusia. Kupiliśmy go.
Do domu dojechaliśmy bez problemów Kubuś przez całą drogę cichutko pochrapywał pod siedzeniem. Już w klatce schodowej, znając mój stosunek do okaleczania, żona z przekąsem zapytała:
Jesteś pewien, iż nie jest wykastrowany?
Zesztywniałem. Nie dlatego, iż nie lubię mniejszości seksualnych, ale wykastrowany kot przypominał mi Quasimodo okrutnie okaleczonego przez ludzi. Rozłożyłem Kubusia na podłodze i przeprowadziłem wstępne badanie urologiczne. W półmroku klatki schodowej owłosione kocie genitalia słabo było widać, a cały brzuch pokryty był kołtunami. Próbując obudzić w sobie uczucia zoofila, przesunąłem ręką po kociej krocze. Kot zawył, ale wydawało się, iż jego męskość jest na miejscu.
Tego dnia do lodówki wpadła córka. Zobaczywszy Kubusia, porzuciła nadgryziony tort i rzuciła się na zwierzaka. Razem z matką wepchnęły go do wanny i wymyły dziecięcym szamponem. Potem owinęły go w ręcznik (mój, oczywiście) i wysuszyły suszarką.
Elegancko wyglądającego Kubusia żona zaczęła czesać, wycinając kołtuny. Kot nieznośnie pomrukiwał. Nie przeszkadzałem im i z piwem wyniosłem się do kuchni.
Idylla w salonie pękła przy przenikliwym miauku i huku. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i wycie. Odstawiłem butelkę i ruszyłem na dźwięk. Żona siedziała na kanapie, kołysząc się w rytm swoich zawodzeń, z rękami pokrytymi krwawymi zadrapaniami. Obok leżały nożyczki i kłębki kociej sierści. Z córką otoczyliśmy poszkodowaną.
Co się stało?
Żona spojrzała na nas smutnymi oczami i znów zawyła:
Jajjjaaa!
Jakie jaja?
Odcięęęłam!
Skąd?!
Od koooota!
Nie jestem lekarzem, ale mam mocne przeczucie, iż takie rzeczy tak po prostu nie odpadają. Szczególnie u kotów.
Długo i bezskutecznie próbowaliśmy przez łzy zrozumieć, co się wydarzyło. Z natury jestem dobrym człowiekiem, więc ogromnie chciało mi się udusić ukochaną. Zawsze mam taką ochotę, gdy kobieta szlocha. Z współczucia. Jak ciężko rannego żołnierza, żeby nie cierpiała i nie rozdzierała dusz innym.
W końcu żona otworzyła dotąd zaciśnięte pięści. Na zakrwawionych i mokrych od łez dłoniach leżały dwa puszyste kłębki. Szara sierść lśniła kroplami krwi. Okazało się, iż gdy żona wycinała kołtuny między tylnymi łapami, kot szarpnął się. A ona, celując nożyczkami w sierść, przez przypadek odcięła to, co akurat tam trafiło. A trafiły, jak twierdziła, właśnie jaja.
Przez łzy i cieknący katar udało się zrozumieć, iż kot ryknął z bólu i schował się pod kanapą, uprzednio zdzierając żonie ręce do krwi. I oczywiście po drodze rozbił wazon. Gdyby mnie tak potraktowano, odgryzłbym głowę i rozwalił całe mieszkanie. Powiedziałem to żonie. Znów zawyła.
Z córką uzbroiliśmy się w mopa i położyliśmy na podłodze. Pod kanapą, w najdalszym zakurzym kącie, świeciły się bursztynowe oczy świeżo upieczonego kastrata. Kot warknął złowrogo. Na czułe wołania, wsparte parówkami, nie reagował. Jako facet rozumiałem go.
Córka delikatnie podpychała Kubusia mopem, a ja próbowałem chwycić ofiarę domowej chirurgii za wystające kończyny. Kocur okazał się niesamowicie sprytny nie dawał się złapać. Wciąż się odgryzał i drapał drewniany trzonek, zostawiając na nim głębokie rysy. W końcu wbił pazury w mopa i podjechał nim bliżej. Boże, w jakim był stanie! Oczy szalone, żółte jak siarka. Na pyszczku i wąsach pajęczyna, na ogonie wiekowa kurzowa kołdra. W pół godziny żona przemieniła dumnego persa w obdartusa-kastrata. Smutno mi się zrobiło od tej analogii.
Przytuliłem do siebie wystraszone stworzenie i pocieszająco podrapałem za uchem. Kubuś stopniowo się uspokoił, naprężone łapy rozluźniły się







