Kangur, Który Uratował Swojego Człowieka

polregion.pl 6 godzin temu

Wielkopolska, 2020.

Na odludnej farmie, wśród sosen i suchych pagórków, mieszkał Jerzy Kowalski, siedemdziesięciojednoletni emerytowany rolnik, który wolał towarzystwo zwierząt od zgiełku miast. Jego żona odeszła dziesięć lat wcześniej, a od tamtej pory jego świat ograniczał się do domu, ogrodu i małego kangurka, którego znalazł jako osieroconego malca, wielkości butelki mleka.

Nazwał go Mirek.

To nie zwykły pupil mawiał Jerzy. To przyjaciel na całe życie.

Mirek rósł szybko. Skakał swobodnie po polach, ale zawsze spał blisko ganku. Gdy Jerzy słuchał radia, kangur kładł się obok. Gdy przekopywał ziemię lub naprawiał płot, Mirek podążał za nim jak cierpliwa cień.

Pewnego ranka, gdy Jerzy pracował w szopie, potknął się o luźną deskę. Upadł niezdarnie. Bardzo niezdarnie. Uderzenie w plecy sparaliżowało go na miejscu. Stary Nokia, który zawsze nosił przy sobie, leżał w domu, a pomoc mogła nadejść najwcześniej za dwa dni.

Mirek szepnął przez zaciśnięte zęby. Pomóż mi, chłopcze.

Kangur podszedł, obwąchał twarz mężczyzny. Jerzy chwycił go za łapę i wskazał w stronę domu.

Idź. Znajdź pomoc idź.

Brzmiało to absurdalnie. Jak zwierzę mogło to zrozumieć?

Ale Mirek odskoczył. Pomknął w stronę domu. Jerzy pomyślał, iż po prostu uciekł.

Aż po kwadransie usłyszał znajomy głos.

Panie Kowalski! Co się stało?!

To była Zosia, młoda weterynarka, która czasem zaglądała, by sprawdzić dzikie zwierzęta, którymi opiekował się Jerzy. Mirek dopadł do jej furgonetki, zaczął tupać łapami, wydawać dziwne odgłosy, patrzeć na nią, biec i wracać. Nalegał tak długo, aż poszła za nim.

Nigdy nie widziałam go takiego powiedziała później. To było, jakby krzyczał bez głosu.

Jerzego zabrano do szpitala. Miał złamane trzy żebra i uraz biodra. Gdyby nie Mirek, mógłby leżeć tam ponad dzień, sam, bez wody.

Historia trafiła do lokalnej prasy. Bohater w futrze pisali. Mirek pojawił się choćby w telewizji, z czerwoną chustą zawiązaną na szyi.

Jerzy wyzdrowiał. Ale jego spojrzenie już nigdy nie było takie samo.

Myślałem, iż to ja go uratowałem powiedział drżącym głosem. Ale to on pokazał mi, iż prawdziwa miłość nie potrzebuje słów. Tylko odważnych skoków.

Dziś przy bramie jego farmy wisi manualnie malowana tabliczka:

Tu mieszka człowiek i kangur, który nie pozwolił mu umrzeć w samotności.

A jeżeli przejdziesz tam o zmierzchu w ciszy, może zobaczysz Mirka, wygrzewającego się na ganku, z przymrużonymi oczami, strzegącego starca, który dał mu drugą szansę i który, nie wiedząc o tym, sam ją od niego otrzymał.

Idź do oryginalnego materiału