Wielkopolska, 1920.
Na odludnej farmie pośród sosen i pagórków żył Wojciech Kowalski, emerytowany rolnik, liczący sobie siedemdziesiąt jeden lat. Wolał towarzystwo zwierząt niż gwar miast. Jego żona odeszła dziesięć lat wcześniej, od tamtej pory jego świat ograniczał się do domu, ogrodu i małej sarny, którą znalazł osieroconą, gdy była jeszcze wielkości butelki mleka.
Nazwał ją Mira.
To nie zwykłe zwierzę mawiał Wojciech. To przyjaciel na całe życie.
Mira rosła szybko. Biegała swobodnie po polach, ale zawsze spała blisko ganku. Gdy Wojciech słuchał radia, kładła się obok. Gdy kopał ziemię czy naprawiał płot, sarna podążała za nim jak cierpliwa cień.
Pewnego ranka, gdy pracował w szopie, Wojciech potknął się o luźną deskę. Upadł ciężko. Uderzenie w plecy odebrało mu możliwość ruchu. Stary telefon leżał w domu, a nikt nie miał przyjść przez dwa dni.
Mira szepnął przez zaciśnięte zęby. Pomóż mi, dziewczyno.
Sarna podeszła, przytuliła nos do jego twarzy. Wojciech złapał ją za nogę i wskazał w stronę domu.
Idź. Szukaj pomocy idź.
Brzmiało to absurdalnie. Jak zwierzę mogło to zrozumieć?
Ale Mira pobiegła. Skierowała się ku domowi. Wojciech myślał, iż po prostu uciekła.
Aż po kwadransie usłyszał znajomy głos.
Panie Kowalski! Co się stało?!
To była Zofia, młoda weterynarka, która czasem odwiedzała dzikie zwierzęta, którymi się opiekował. Mira dopadła do drogi, gdzie stała fura Zofii, i zaczęła tupać kopytami, wydając dziwne dźwięki, patrząc na nią, odbiegając i wracając. Nalegała tak długo, aż Zofia poszła za nią.
Nigdy nie widziałam, by zachowywała się tak powiedziała później. Jakby krzyczała bez głosu.
Wojciecha zabrano do szpitala. Miał złamane trzy żebra i uraz biodra. Gdyby nie Mira, mógłby leżeć tam ponad dzień, sam, bez wody.
Historia stała się głośna w lokalnych gazetach. Bohaterka sarna pisano. Mira trafiła choćby do krajowej telewizji, z czerwoną chustą na szyi.
Wojciech wyzdrowiał, ale jego spojrzenie już nigdy nie było takie samo.
Myślałem, iż to ja ją uratowałem powiedział drżącym głosem. Ale to ona pokazała mi, iż prawdziwa miłość nie potrzebuje słów. Tylko odważnych kroków.
Dziś przy wjeździe na jego farmę wisi manualnie malowana tabliczka:
Tu mieszka człowiek i sarna, która nie pozwoliła mu się poddać.
A jeżeli przejdziesz tam cicho o zmierzchu, może zobaczysz Mirę leżącą na ganku, z przymkniętymi oc