Pamiętam, jak dawno temu moje rzadko odwiedzane, wyczekiwane weekendy zamieniły się w mękę fizyczną, której każdy mięsień krzyczał z bólu, a łzy zalewały oczy. Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż tak się stanie, nie uwierzyłabym. Teraz wiem, iż winna jest moja teściowa, nieugięta Zofia Kowalska, która uznała: skoro mój mąż Marcin i ja mieszkamy w wysokim bloku w Warszawie, nie mamy własnego ogrodu, więc nie mamy zmartwień i mamy mnóstwo wolnego czasu. Dlatego możemy być wykorzystywani po swojemu.
Marcin i ja jesteśmy małżeństwem od niecałego roku. Nasze wesele było skromne każdy grosz się liczył w naszym mieszkaniu przy Starym Mokotowie. Rodzice pomogli nam zdobyć małe mieszkanie w kamienicy. Nie było w najlepszym stanie, więc planowaliśmy remonty. Nie wszystko na raz, ale od wiosny po kolei naprawialiśmy: wymienialiśmy kran w łazience, rozwieszaliśmy tapety, w kuchni kładliśmy nowy parkiet. Pieniądze brakowały, a czasu jeszcze mniej.
Rodzice Marcina posiadali dom na wsi w okolicach Sandomierza, z rozległym ogrodem, kurami, kaczkami, kozą i choćby dwoma krowami. Żyli w przedmieściach, gdzie jeszcze po latach PRL ludzie trzymali się ziemi. To był ich własny projekt, ich decyzja. Szanujemy to, ale my nie mieliśmy takiego życia.
Zofia widziała to inaczej. Gdy dowiedziała się, iż siedzimy w cieple, bez ogrodu i obowiązków, natychmiast zaczęła nas zapraszać. Najpierw tylko na pogawędkę, potem już w każdy sobotę i niedzielę rozkazywała: Przyjdźcie i pomóżcie!. Nie na relaks czy na oddech, ale praca. Gdy przekraczaliśmy próg jej domu, podawała mi miotłę, szpadel albo wiadro i z uśmiechem mówiła: Do dzieła.
Na początku myślałam: cóż, pomożemy od czasu do czasu, pokażemy, iż się liczymy. Marcin próbował powstrzymać swoją matkę: Mamy remonty, mało czasu, praca pochłania nas. ale Zofia nie znała granic. Żyjecie jak królowie w mieście! Wszystko spoczywa na moich barkach! ryczała. Nasze zmęczenie ją nie obchodziło. Co macie do roboty w tej małej kawalerce? Wychowaliśmy was, teraz musicie odwdzięczyć się!.
Chciałam być dobrą synową, nie wywoływać konfliktu. Pewnego razu, kiedy przyjechaliśmy, wręczyła mi wiadro z wodą i szmatę: Kiedy będę gotować zupę, ty wyczyść całą podłogę, aż do szopy i z powrotem. Marcin ma rąbać deski, a kurnik naprawić. Chciałam uprzejmie odmówić, tłumacząc się zmęczeniem po tygodniu, ale nie słuchała. Czułam się jak najemnik, któremu nie wolno odmówić zlecenia.
W niedzielny wieczór każdy mięsień bolał. W poniedziałek zaspałam i nie poszłam do pracy. Szef był zszokowany nigdy nie chorowałam, a nagle leżałam w łóżku. Kłamałam, iż źle się czuję, po relaksującym weekendzie u teściowej. Nie było radości, tylko gniew i rozczarowanie.
Najgorsze było to, iż powtarzaliśmy: mamy własne obowiązki, jesteśmy zmęczeni, mieszkanie to plac budowy! Zofia dzwoniła codziennie: Kiedy wreszcie przyjdziecie? Ogród sam się nie wykarmi! Gdy odmawialiśmy, odpowiadała: Co budujecie, iż nie skończycie w miesiącach? Budujemy tu pałac?. Jej bezczelność mnie przerażała, zwłaszcza gdy otwarcie mówiła: Liczyłam na ciebie. Jesteś kobietą naucz się doić krowy i sadzić warzywa, to cię rozwinie. Milczałam, ale w środku gotowałam się na wybuch. Nie chciałam żyć na wsi, nie chciałam doić krów ani grabieć obornika.
Marcin stał przy mnie. Był tak samo zmęczony jej żądaniami. Kiedyś chętnie jeździł do rodziców, teraz tylko z obowiązku. Ignorował telefony, bo pełne były zarzutów. Ja za każdym razem szukałam wymówek, by nie wracać.
W końcu zadzwoniłam do mojej matki i opowiedziałam jej wszystko. Rozumiała mnie od razu. Powiedziała, iż pomoc musi być dobrowolna, iż nie wolno wykorzystywać młodej rodziny jako darmowej siły roboczej. Gdybyśmy pozwolili się dalej wykorzystywać, sytuacja tylko się pogorszy.
Byłam wyczerpana podwójnym życiem pracą w mieście, remontem w mieszkaniu i pracą na wsi. Marzyłam tylko o długim snem, weekendzie z książką albo filmem, a nie z łopatą w ziemi.
Marcin zasugerował, iż powinniśmy postawić Ultimatum: albo Zofia przestanie nas dręczyć, albo zerwiemy kontakt. Brzmiło surowo, ale mieliśmy prawo do własnego życia, marzeń i celów. Nie zamierzaliśmy być stałymi siłaczami.
Gdyby ktoś twierdził: To normalne, rodzice trzeba pomagać, nie zgadzałam się. Pomoc oznacza pytanie, nie rozkaz; przyjęcie z wdziękiem, nie manipulację; wybór, nie narzucanie zadań.
Może zimowy mróz uciszy Zofię i jej zapał. Wtedy w końcu będę mogła odetchnąć i przypomnieć sobie, iż weekendy są po to, by odpoczywać, a nie pełnić przymusowe obowiązki.
Nauczyłam się, iż nie wolno znosić ciężaru z poczucia obowiązku, a miłość nie da się wyegzekwować pracą. Granice trzeba wyznaczać samemu, bo inaczej wyznaczy je ktoś inny.

3 godzin temu





