2024, koniec sierpnia, Mchawa.
Zawędrowałem do Mchawy dwukrotnie w tym roku. Powód odwiedzin zasługuje na osobny wpis.
Dzień to był słoneczny, gorący, chociaż noce już sygnalizowały nadchodzącą jesień. Szedłem tu bezdrożami z Huczwic, gdzie spodziewałem się zastać zimowity w całej krasie. Tak sobie (bowiem) wykombinowałem, iż pory w bieżącym roku jakby przyspieszyły, to i zimowity powinny być nieco wcześniej. Niestety zimowity miały swój harmonogram i ani myślały się pojawić.
- Nie chcą witać zimy? To może zimy w tym roku nie będzie? – główkowałem. Azaliż spotkały mnie w zamian inne atrakcje, które stopniowo opiszę.
Na razie jest koło południa, busik do Sanoka mam za trzy godziny, zdecydowałem przysiąść w cieniu na górze niedaleko cmentarza i zejść na przystanek dopiero na kilkanaście minut przed czasem.
Siedzę ci ja sobie więc, stopy bose odpoczywają w bezpośrednim kontakcie z Matką Ziemią, zamykam oczy i nastawiam uszy na odbiór. Gdzieś daleko słychać pracujący traktor, szczeka pies, coś zaskrzypiało - odgłosy jak to na wsi.
Naraz uszy łowią delikatny, nietypowy dźwięk. Takie pac!
I znowu pac. A potem pac! Pac!
Zaraz, zaraz, znam to pac - przecież tak odzywały się spadające przy końcu letniska gruszki w ogrodzie cioci.
Siedzę przy drodze, po drugiej stronie, głęboko w dole stoi chyża, od niej biegnie w górę szpaler mocno starych jabłoni.
Napłynęła ślinka. Trzeba sprawdzić koniecznie. Idę. Tu nie ma żadnych ogrodzeń, wstęp wolny, widzę jabłek spadniętych multum, część rozkwaszona. Wyszukuję nieobite, próbuję – no niebo w gębie!
To nie żadne tam jabłka z sadów komercyjnych, tylko stara odmiana bieszczadzka, wczesnojesienna. Jabłka jasnożółte, te odkryte na słońce miały delikatny czerwony rumieniec. Miąższ soczysty, lekko słodki, rozpływał się w ustach. A zapach jaki! Zjadłem dwa, a trzy zapakowałem do plecaka, żeby ukochana żona także spróbowała.
Do tej pory mam w pamięci charakterystyczny sygnał od jabłek z Mchawy – pac! pac!