Dawno temu, w naszej dzielnicy, wszystko było jakoś inaczej. Halina, moja sąsiadka, szeptała podniesionymi brwiami:
— Małgosia, ty se tylko popatrz na niego! — kiwała głową w stronę działki naprzeciwko. — Ot, mąż! Kwiaty żonie co tydzień kupuje, auto umył o świcie, żeby Krystynę do pracy odwieźć. A twój gdzie?
Mieszałam barszcz w garze, nie odrywając wzroku od kuchenki. Za oknem widać było Stanisława Walentowicza z siódmego domu, który delikatnie sadził pomidorową rozsadę, a na ławce obok leżał bukit krwistych róż.
— Halinko, daj już spokój — westchnęłam ciężko. — Każdy żyje po swojemu.
— Jakie po swojemu? — obruszyła się, siadając przy kuchennym stole. — Przyjrzyj mu się! Działka jak z obrazka, żoną się zachwyca, wnuki co weekend na rowerze wozi. A Kryśka to taka promienna chodzi! Wczoraj w Społem ją spotkałam, pół godziny opowiadała, jak Staś jej stopy wieczorami masuje.
Skrzywiłam się. Stanisław Walentowicz naprawdę był wzorem małżonka. Powtarzały to wszystkie sąsiadki, cała ulica wiedziała. Pierwszy odgarniał śnieg nie tylko od siebie, ale i od emeryckich sąsiadów. Pomagał płoty naprawiać, pożyczał narzędzia, nigdy na żonę głosu nie podniósł.
— A co mi z tego? — zgasiłam palnik, odwracając się do niej. — Mój Witek też dobry człowiek.
Halina prychnęła.
— Dobry! Wczoraj o jedenastej muzykę na cały regulator puścił, moja mała obudziła się i do rana płakała. A przedwczoraj jego grat całkiem drogę zatarasował, Stasiak ledwie przecisnął.
— Postawiło go — tłumaczyłam, choć sama wiedziałam, jak słabo to brzmi.
Witek nie był ideałem. Zapominał o urodzinach, zostawiał brudne naczynia w zlewie na tydzień, przeznaczał pół pensji na wędkarski sprzęt. Ale kochałam go takim, jaki był. Jego niezdarne śniadania, gdy byłam chora. Chrapanie przez sen. choćby rozrzucone po sypialni skarpety.
Po odejściu sąsiadki wyszłam podlewać ogródki za domem. Przez płot dobiegała cicha rozmowa Stanisława z żoną.
— Krysiu, może ci krzesło przyniosę? Nie klęcz, plecy sforsujesz.
— Nie trzeba, Stasiu, tylko poziomki sprawdzę.
— To ja tymczasem herbatę nastawię. Z cytryną czy z konfiturami?
— Z konfiturami, kochanie.
Nieumyślnie porównałam tę rozmowę z dzisiejszą własnym mężem:
— Witku, śniadanie!
— Już! — krzyknął z łazienki, po czym dodał: — Kawę mamy?
— Rozpuszczalna w słoiku, znajdziesz.
— Ale gdzie ten słoik…
Witek wyszedł do pracy, wypiwszy tylko herbatę z lenistwa, a ja resztę dnia wyrzucałam sobie, iż nie postawiłam mu kubka na stole.
Wieczorem, układając do snu wnuczkę Martę odwiedzającą na ferie, usłyszałam dziewczynkę wzdychającą.
— Co się stało, słoneczko?
— Babciu, czemu pan Stasiu z siódmego domu co dzień cioci Krysi kwiaty przynosi? A mój dziadek Witek tobie nigdy.
Przysiadłam na skraju łóżka, poprawiając kołdrę.
— Chciałabyś, żeby dziadek mi kwiaty przynosił?
— Tak! Ty jesteś dobra, bajki czytasz i pierogi lepisz. Czemu on niczego nie daje?
Z dziecięcych ust prawda brzmiała ostrzej. Milczałam, całując ją w czoło i szepcząc: “Śpij, dobra moja”.
Następnego dnia, spotkawszy w sklepie Krystynę Walentowicz, przyglądałam się jej mimowolnie. Wyglądała na szczęśliwą kobietę. Wytworna, w ładnej sukience letniej, z uczesaniem jak malowanym.
— Małgosia, cześć! Jak leci? — uśmiechnęła się, wybierając pomidory.
— Normalnie, a u ciebie?
— Wyśmienicie! Staś dziś postanowił zrobić żurek. Mówi: “Daj, żono, odpoczniesz”. Wyobrażasz? — Krystyna się zaśmiała. — Ale i tak będę stała obok, bo sól z cukrem pomiesza.
— Szczęściara z mężem — powiedziałam, a w głosie zadrgała nuta zazdrości.
— Szczęściara — zgodziła się, ale nagle zamyśliła się. — A twój Witek? Słyszałam, nowy zestaw kupił?
— Kupił. Teraz co weekend nad Wisłę jedzie.
Rozeszłyśmy się, a ja przez powrotną drogę my
A gdy Witek pewnego wieczoru milcząco podał jej ciepły koc podczas oglądania telewizji, pogłaskał ją po dłoni jakby mimochodem i szepnął “Dobranoc, Małgoś”, poczuła, iż jego niedoskonała, cicha obecność obok niej na starej sofie jest właśnie tym prawdziwym szczęściem.