Seria Horizon od studia Guerilla Games dziwnym trafem znalazła szczególne miejsce w moim nie jakoś często eksploatowanym growym sercu. Ot, powiedzieć można, iż została spowodowana tak zwanym efektem motyla – zjawiskiem często używanym w popkulturze: filmach, serialach czy grach. Bo powiedzmy sobie szczerze, gdyby ten słynny Wuhańczyk nie zjadł nietoperza, to nie dostałbym w prezencie od PlayStation darmowej wersji gry Horizon: Zero Dawn. Gra premierę miała w roku 2017, a PlayStation podczas początków pandemii w ramach akcji Play at Home (w wolnym tłumaczeniu Siedź na Dupie bo Wirus) udostępnił ją do pobrania w kwietniu 2020 użytkownikom konsol od Sony. O sukcesie marki przemawia to, iż dodatek Burning Shores to już piąta growa produkcja z tego uniwersum.
Recenzja dodatku Burning Shores będzie pisana z perspektywy osoby, która w grach nie lubi: multiplayera, widoku z oczu, sztucznej rywalizacji, strzelania do wszystkiego, co się rusza i pokazywania, jakim to się nie jest przech…łopem. Lubi za to otwarty świat, nienarzucanie woli w grze i subtelne zrozumienie postaci. Dodatek wymaga od nas ukończenia podstawowej wersji gry, więc lekkie spoilery są wręcz uzasadnione.
Zmęczony patatajowaniem kuniem i przyciężkim klimatem Red Dead Redemption 2, szukałem czegokolwiek bardziej absorbującego, lżejszego i bardziej… mojego. Holendrzy z Guerilla Games trafili tu jak złoto, pomimo początkowego niezrozumienia i dość wysokiego merytorycznego progu wejścia. Skończyło się, iż Horizon: Zero Dawn wciągnęło mnie bez reszty, a dodatek Frozen Wilds podtrzymał zaangażowanie. Kiedy rodzice spytali mnie, co chcę pod choinkę, to zamiast spodziewanego „kurcze nie wiem”… dostali: „Horizon: Forbidden West”. Dobrze trafiło, bo przed świętami w 2021 roku grę można już było kupować na przedsprzedaży. Druga część to dla mnie jedna z najlepszych kontynuacji gry zaraz po Dzikim Gonie. I choć nie gram po 20 godzin dziennie (prędzej w miesiącu), to jeżeli coś mi się podoba, to potrafię docenić. Niech potwierdzi to majestatycznie prężący się Żyraf z LEGO na mojej półce – póki co jedyny dostępny oficjalny zestaw z Horizona.
Horizon: Forbidden West zrobił to, co najlepsze w kontynuacji. Wziął, co perfekcyjne z jedynki, to, co średnio działało usprawnił, a to, gdzie gracze mogli pokombinować – ukrócił. Tym samym nie mogłem już stawiać 85 pułapek i potykaczy czekając, aż gromoszczęk upadnie i sobie głupi ryj rozwali. Ale dość już może o podstawce, bo nie ją tu recenzujemy. Horizon: Burning Shores zabiera nas jeszcze bardziej na południe Kalifornii, do obecnego Los Angeles. Aloy, po przeciwstawieniu się kompani Zenitów, dostaje od Sylensa informację, iż jeden z owych Przedwiecznych odłączył się od grupy i sieje ferment w dawnym Mieście Aniołów.
Tak trafiamy, jeżeli mamy PS5, na Płonący Brzeg XXXI wieku. Ten olśniewa nas cudownymi widoczkami i tym, jak kilka mogą znaczyć nasze obecne osiągnięcia techniki. Tutaj, mimo wszystko, trzeba pochwalić PlayStation za odwagę. Horizon: Forbidden West został też wypuszczony na starszą czwórkę, ale dodatek jest dostępny tylko dla konsol nowej generacji. I choć ok, skrzętnie przygotowywany port na PS4 dla Dziedzictwa Hogwartu się udał, to Burning Shores poszło bez wstecznych ograniczeń. Tu holenderscy twórcy mogli odpiąć wrotki, czy bardziej kabel USB 2.0 do pada i popuścić wodze fantazji. Bez ograniczeń umożliwiających nam grać na starszych konsolach, Horizon: Burning Shores wygląda wręcz niesamowicie. Potoki lawy, kłęby chmur i krople wody na ekranie, powodujące mimowolne ocieranie twarzy z wilgoci robią niesamowitą robotę. I wiecie co? Kto chce, ten zagra. Jak podstawkę ogrywałem na PS4, to tak mnie zauroczyła, iż dowiedziawszy się o dodatku dostępnym tylko na PS5, niezwłocznie zdecydowałem się ją kupić.
Docenić też trzeba brak nachalnego zarzucania graczy niepotrzebnymi aktywnościami wynikającymi z podstawki. Na tereny obecnego LA dopiero co trafiła część wyprawy plemienia Quen, więc nie znajdziemy tam przyszykowanych terenów łowieckich. Nie ma też wyścigów na śmigaczach, czy wielkich obozów buntowników. Mamy za to tylko jedno, doskonałe wręcz zadanie z badaniem ruin, czy nową, ciekawą aktywność związaną z latającym wierzchowcem. Do tego kolejne, nowe umiejętności z drzewka, pozwalające między innymi wykonywać różnego rodzaju interesujące ataki.
Spodobać (albo i nie, w zależności od osobistego nastawienia) może się też postać antagonisty, Waltera Londry. Ten, niemal wzorowany ideologicznie na pewnym właścicielu Tesli, a wizerunkowo na obecnych trendach, od razu sprawia, iż nie jest to gość pokroju Erenda, z którym zawsze chętnie wypilibyśmy kratę oseramskiego piwa. Dla osób interesujących się rozwojem Fabryki Snów, różnego rodzaju znajdźki przedstawiające, co tam działo się w drugiej połowie XXI wieku przed buntem maszyn, będą okazją do znalezienia ciekawych nawiązań do popkultury i drogi, w jakim może niedługo zmierzać przemysł filmowy. A widok rozlatującego się napisu Hollywood, nad którym góruje potężny, uśpiony i przyrdzewiały horus, dla niektórych może być symbolem upadku i zepsucia tej branży.
Drobny zarzut, jaki mogę postawić, to małe rozwinięcie mechanicznej fauny w stosunku choćby do dodatku Frozen Wilds. Tam dostaliśmy jedne z największych skurczybyków świata Horizona, czyli ogniarze i ogniste/lodowe pazury. Tutaj mamy tylko świetne żabiaki, których to żywy prototyp został doskonale przerzucony na maszynowe realia. Skorpiele, spoufalone z żabiakami są niczym komary na jednego strzała i równie irytujące. Nuroptaki to w zasadzie skrzelaste solarptaki z niedoczynnością tarczycy (dobra, mogą to być maszynowe potomki pelikanów). Horus jako Metalowy Diabeł zawsze gdzieś tam straszył na horyzoncie, choć wiedzieliśmy, iż nie będzie on regularną maszyną do walki.
Ogólnie mogę to uznać za moje zbytnie zaangażowanie w ten świat, ale jednak… ciągle szukam zwierząt, które mogłyby być maszynami w uniwersum Horizona i wymyślam im ich naturalne habitaty i ataki. Łosie, jelenie, sarny, dziki, lisy, borsuki, kuny, jenoty, wilki i rysie. Z ptaków: kuropatwy, bażanty, dzikie kaczki, gęsi, łyski, bekasy, i cietrzewie. Kogo z Was nie było – czekam. Choć i tak mam poważne obawy o dalszy los cietrzewia w XXXI wieku.
Wcześniej wspomniałem, iż Horizon: Forbidden West jest dla mnie jedną z najlepszych kontynuacji gier. Burning Shores za to wybieram na jeden z najlepszych dodatków, w jakie grałem. Choć wątpię, iż cokolwiek w moim rankingu przebije Serca z Kamienia. Ostatnią dużą grą z dodatkiem, w jaką grałem, było cudowne Ghost of Tsushima. I choć w podstawce zdobyłem platynę wręcz się nie wysilając, tylko czerpiąc przyjemność z gry i całego japońskiego klimatu, tak dodatek Wyspa Iki trochę mnie wymęczył. Bo choć granie na flecie dla kitku, jeleńku czy małpiatku cieszyło, jak mało co, to jednak nowe aktywności wprowadzały swego rodzaju wymuszone działania. I tym samym irytacje w stosunku do podstawki – a właśnie tego powinniśmy unikać w dodatkach.
Halo, halo, czy ja o czymś nie zapomniałem? A gdzie kontrowersje torpedujące internetowe recenzje z powodu jednej, podkreślę to – opcjonalnej ścieżki zakończenia? Po pierwsze, nikt do niczego nie przymusza, a wręcz „mózgowe” zakończenie w obliczu nadchodzącego zagrożenia jest jak najbardziej zasadne. Po drugie – jak bardzo nudne życie muszą mieć ludzie ingerujący w życie fikcyjnych postaci z gier żyjących w XXXI wieku? A po trzecie, nawiązując do wspomnianego już tu nie raz Wiedźmina, co jest bardziej moralne? Zebrane 20 kart za wiadome aktywności podczas jednego przejścia pierwszej części gry, czy ten jeden, jedyny raz pójście za głosem serca?
Użyte grafiki to zrzuty ekranu wykonane przez autora recenzji, któremu gra tak się spodobała, iż zaczął bawić się w fotografa.