7 maja 1972
„Pani Stanisławo, trzeba dziewczynie dać szansę na dalszą naukę. Takie bystre głowy rzadko się trafiają. Ma szczególny dar do języków, do literatury. Żeby pani widziała jej wypracowania!”
Moja córka miała trzy lata, gdy znalazłam ją pod mostem, całą ubłoconą. Wychowałam jak własną, choć ludzie szeptali za plecami. Teraz uczy w mieście, a ja wciąż mieszkam w swojej chatce, przesuwając wspomnienia jak paciorki różańca.
Podłoga skrzypnęła pod nogą setny raz myślę, iż trzeba by naprawić, ale jakoś ciągle nie mam czasu. Usiadłam przy stole, wyjęłam stary pamiętnik. Kartki pożółkły jak jesienne liście, ale atrament wciąż przechowuje moje myśli. Za oknem zamieć, brzoza stuka gałązką, jakby prosiła się do środka.
„Czego się tak rozkrzyczałaś?” mówię do drzewa. „Poczekaj trochę, wiosna nadejdzie.”
Śmieszne, oczywiście, rozmawiać z drzewem, ale gdy żyjesz sama, wszystko zdaje się żywe. Po tamtych strasznych czasach zostałam wdową mój Stefan zginął. Jego ostatni list przechowuję do dziś, pożółkły od czasu, wytarty w zagięciach tyle razy go czytałam. Pisał, iż niedługo wróci, iż mnie kocha, iż będziemy żyć szczęśliwie A tydzień później dowiedziałam się prawdy.
Dzieci Bóg mi nie dał, może i lepiej w tamtych latach nie było czym ich wykarmić. Przewodniczący kołchozu, Jan Kowalski, ciągle mnie pocieszał:
„Nie martw się, Stanisławo. Jeszcze młoda jesteś, wyjdziesz za mąż.”
„Nie wyjdę więcej za mąż” odpowiadałam stanowczo. „Raz kochałam, wystarczy.”
W kołchozie pracowałam od świtu do zmierzchu. Brygadzista Nowak zwykle krzyczał:
„Stanisławo, czas do domu, już późno!”
„Zdążę” odpowiadałam. „Dopóki ręce pracują, dusza nie starzeje się.”
Gospodarstwo miałam niewielkie koza Maryśka, uparta jak ja sama. Pięć kur budziły mnie lepiej niż jakikolwiek kogut. Sąsiadka Kasia często żartowała:
„Ty to chyba nie kura? Czemu twoje kury krzyczą najwcześniej?”
Miałam ogródek ziemniaki, marchew, buraki. Wszystko swoje, z ziemi. Jesienią robiłam przetwory ogórki kiszone, pomidory, grzyby marynowane. Zimą, bywało, otworzysz słoik i jakby lato wróciło do domu.
Tamten dzień pamiętam jak dziś. Marzec był mokry, wilgotny. Rano mżyło, wieczorem zamarzło. Poszłam po chrust do lasu piec trzeba było napalić. Po zimowych wichurach gałęzi było pod dostatkiem. Nazbierałam wiązkę, wracam koło starego mostu, słyszę ktoś płacze. Najpierw myślałam, iż to wiatr, ale nie, wyraźnie dziecięce łkanie.
Zeszłam pod most, patrzę mała dziewczynka siedzi w błocie, sukienka mokra, podarta, oczy przestraszone. Gdy mnie zobaczyła zamilkła, tylko drżała jak osikowy liść.
„Skąd jesteś, maleńka?” pytam cicho, by nie przestraszyć bardziej.
Milczy, tylko mruga oczkami. Usta sine od zimna, ręce czerwone, spuchnięte.
„Zmarzła zupełnie” mówię bardziej do siebie. „Chodź, zabiorę cię do domu, ogrzejesz się.”
Wzięłam ją na ręce lekka jak piórko. Owinęłam swoją chustą, przytuliłam. A sama myślę co to za matka, co dziecko pod mostem zostawia?
Chrust musiałam zostawić. Całą drogę do domu dziewczynka milczała, tylko kurczowo trzymała się mojej szyi zmarzniętymi paluszkami.
Sąsiedzi zaraz się zjawili wieści po wsi gwałtownie się roznoszą. Kasia pierwsza przybiegła:
„Boże, Stanisławo, skąd ją masz?”
„Pod mostem znalazłam” mówię. „Porzucona, widać.”
„Oj, biedactwo A co z nią zrobisz?”
„Jak to co? Zostawię u siebie.”
„Sama nie wiesz, co mówisz!” to już babcia Agata się wtrąciła. „Gdzie ty dziecko utrzymasz? Czym je wyży

1 dzień temu







