Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” był Ostap Nożak, który w Antoninie pracował nad przekładem z języka ukraińskiego na język polski felietonów Tarasa Prochaśki. Poniżej prezentujemy jeden z nich.
Autor: Taras Prochaśko
Tłum. z ukraińskiego: Ostap Nożak
Przyszłość będzie dawno
Ilekroć myślę albo oczekuję, albo marzę, albo mam nadzieję, albo planuję, albo wierzę, iż kiedyś, w przyszłości, wszystko będzie dobrze, a choćby znacznie lepiej, przypominam sobie, iż przyszłość ostatecznie wiąże się jednak ze zestarzeniem się. Zatem wszystko może być znacznie lepiej, ale dotyczy to określonej klasy wiekowej. Kiedy zapominamy o tej zależności, umyka nam podstawowa adekwatność życia – jego zmienność z upływem czasu. Paradoksalnie więc nieraz, gdy liczymy na coś bardzo dobrego, to tak naprawdę marzymy o dobrej starości, już bez wszystkich tych młodzieńczych przygód i wywijasów.
Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła… Dziadzio spomiędzy kilkuset przysłów francuskich – z tomiku, który mu podarowałem na siedemdziesiąte ósme urodziny – polubił i zapamiętał akurat to.
Parę lat wcześniej, kiedy byłem dzieckiem i jeszcze nie posiadałem ani wiedzy, ani mocy, trafiłem do interesującego świata starych ludzi, którzy wiedzy mieli o niebo więcej niż mocy. Tak oto moje dziecięce mniemania na temat przyszłości pominęły wzorce wieku dorosłego i dotknęły wprawnej starości.
Ostap Nożak, fot. Janusz Jurek
Ludzie starsi byli jednak bardzo aktywni, a ich dni pełne działań ważnych i przyjemnych. Wstawali kiedy chcieli. Rozpalali w piecu drewnem naniesionym do domu poprzedniego wieczora. Wietrzyli pościel w nasłonecznionym ganku. Zrywali wczorajszą kartkę z kalendarza. Nakręcali zegar. Odśnieżali schody. Myli się w postawionej na ławie w sadzie misce z podgrzaną wodą. Na śniadanie jedli kilka kromek chleba z masłem i posiekanym szczypiorkiem. Popijali to kawą z mlekiem. Prowadzili dziennik. Pisali i dostawali listy. Podlewali pomidory. Podwiązywali powojnik. Zbierali dojrzałe śliwki. Tyczyli fasolę. Pod ścianą chaty układali stos polan. Patrzyli, jak szybują jastrzębie. Suszyli na słońcu jabłka i grzyby. Starannie zbierali orzechy. Pielili klomb i grządki z warzywami. Co tydzień kąpali się w dużej balii. Co miesiąc szli się ostrzyc, by potem wyjść na miasto. Do kopert zrobionych z ukraińskich gazet przysyłanych z Polski wkładali suszone śliwki i grzyby i wysyłali je pocztą. Przed pójściem spać nagrzewali kołdrę na piecu. A w międzyczasie szli przez śniegi do innych starszych ludzi, aby zagrać w brydża i pogawędzić o przyszłości. Kosili w sadzie trawę dobrze naostrzoną kosą, z płachtą wypełnioną sianem wdrapywali się po drabinie na strych, gdzie rozrzucali siano jedynie po to, żeby w domu pachniało, żeby było przytulniej. Odwiedzali ich tacy sami starsi ludzie, z którymi wciąż mieli ochotę się spotykać. Razem siedzieli na ławkach pod drzewami, patrzyli na zachód słońca i rozmawiali o przyszłości. Przesiadywali na otwartej werandzie tygodnie długich letnich deszczy i w gorące letnie wieczory polewali się zebraną deszczówką. Na jesieni, kiedy zrywali garsteczki wszelakich owoców leśnych, przypominali ptaki i wiewiórki. W lipcu delektowali się porzeczkami, czereśniami i wiśniami. Pod koniec lata próbowali pojedynczych dojrzałych gruszek. W ciągu dnia ucinali sobie drzemkę albo też do samej nocy wykonywali jakąś monotonną pracę.
I przez cały czas byli dla siebie nawzajem mili. Nieustannie rozmawiali, żartowali, starali się wzajemnie czymś zaskoczyć. Przynosili kruszynki wiadomości, przyznawali się do czegoś, o czym nigdy przedtem nie wspominali, czytali na głos książki, kolędowali bez mała całą zimę i snuli plany na przyszłość.
Długo szli pod górę do swojego domu, po drodze często zaczerpywali tchu, opierając się na kosisku lub motyce. Upijali się szklanką musującej porzeczkówki albo kieliszkiem smrekówki. W nocy pili kubek wody ze zlodowaciałego wiadra. Całkiem niedawno mieli swoje wojny, wyścigi, szkoły, romanse, więzienia, obozy – doświadczali szerokiego świata, po którym najbardziej wyrazistym śladem pozostał bezmiar wierszyków, piosenek i powiedzonek w różnych językach. A już za chwilę nastąpi wyczekiwana przyszłość tych, o których tak się troszczyli. I obrodzi jabłoń. Renety jedli w taki sposób, iż odcinali zeszlifowanym do niewidzialnego ostrzem scyzoryka plasterek po plasterku, łącząc w ten sposób moce i umiejętności.
I tych właśnie jabłek mi teraz brakuje. Okazuje się, iż na występowanie tego gatunku również ma wpływ czas, który wyznacza trendy i starość i który decyduje o mijaniu niedoścignionej przyszłości, jaką przeżyło się już w dzieciństwie. Krótko mówiąc, tych renet musi się człowiek naszukać.
Wszystko co mokre – wysycha
Kilka dni temu stało się coś takiego, co było pierwszy raz, choć nie pierwszy raz mamy pierwszy raz, ale kilka dni temu deszcz zaczynał się w ciągu dnia szesnaście razy i mniej więcej tyle samo razy ustawał. I przypominało to do cna zepsuty, umyślnie lub nie, mechanizm zegarka, jakiś budzik albo przekaźnik rozruchowy lodówki, zaprogramowany na precyzyjną kolejność działań.
Jeśli światło to czas, w takim razie woda rozparcelowana w opadach to jego miara. Im prostsze jest życie w pewnym regionie, tym bardziej doprecyzowany jest wykres opadów. Życie tam jest proste, gdzie są pory deszczowe. Lub tam, gdzie pada w sumie codziennie. Nam się jednak pokomplikowało. choćby weterani prognozowania pogody masowo wyrzekają się swojego powołania i rzemiosła, tłumacząc to tym, iż coś poszło nie tak. Bo kiedyś i my mieliśmy dość zwyczajnie: w ciągu lata miał być jeden miesiąc, kiedy padało. choćby bez przepowiedni każdy wiedział, iż chodziło mniej więcej o lipiec.
I iż wilgoć najpierw będzie ciepła, a potem coraz chłodniejsza. A wtedy znowu skądś się zacznie nagrzewanie, które będzie musiało zmienić się w sierpniową suchość. W każdym razie ówcześni turyści-sportsmeni nie planowali w naszych górach lipcowych wycieczek.
Jeśli ilość opadów jest miarą czasu, to jako fragmenty niekontrolowanej bezczasowości można nazwać szarugę i nawałnicę. Szaruga czyli nieustanny drobniutki deszcz – nie pozostawia śladów na ziemi, których objętość dałoby się zmierzyć. A nawałnica czyli deszcz poziomy i pełen wiatru – w najlepszym wypadku osiada na pionowych drewnianych płaszczyznach, co do których metrologia nie ma uprawnień. Natomiast wszystkie inne rodzaje, choćby oberwanie chmury, są fiksowane poprzez beczki, rowy, potoki, kałuże i szybkość wsiąkania w ziemię. Im teren jest bardziej pochyły, tym mniej powie o tym, ile wsiąknął wody. Na równych lub nie porosłych trawą obszarach tworzy się błoto.
Błoto pod nogami i zimna mokra odzież to dwa główne powody (jeszcze być może dziurawy dach) tego, iż letnie deszcze są tak trudne. Nieutwardzone kamieniem szlaki piesze i brak nieprzemakalnej ochrony czynią wszelką aktywność w deszcz nieaktywną. Dobrze, iż w lipcu wszystko już akurat dojrzewa i nie ma za dużo pracy przy roślinach. Ino siadaj i patrz, jak niebo moczy to, co po kilku tygodniach będziesz z trudem podlewał, czerpiąc wodę z właśnie napełniających się studni.
Wszystko co mokre – wysycha, a jednak zdarza się często, iż musisz rano suszyć odzież tą energią, którą ciało otrzymało ze śniadaniem. Najgęstszy las już nie chroni przed spadającą wodą. Czasem chmura zaczepia się o górę i długo wisi nad jakimś miejscem. Czasem wierzchołek góry sterczy nad płaczącymi chmurami. Mokre bydło pachnie niezwykle. Grzyby mają swoje. Cały kłopot z potrawem. Powinno się go skosić i jakoś wysuszyć, ale często czernieje na wysepkach i w stożkach. Gumiaki parzą nogi. Już lepiej na boso. Skóra na stopach marszczy się, za to oddycha i dostaje szlachetnej czystości, choć spomiędzy palców i wypryskuje błoto. Fasola zaczyna czuć, iż jest lianą, i owija się trzykrotnie wokół pochylonej pod deszczem tyczki. We wszystkich owocach teraz wyczuwa się nadmiar wody, w której są rozcieńczone wszelkie składniki pod hasłem mikro.
Miasto ma inaczej. Tam kamień wysycha po każdym przypływie. Miasto wygrzewa z siebie wilgoć, dając życie nowym obłokom, które mają szansę szybciutko się na nie wypróżnić.
W mieście mokną ściany, rynny grają fantastyczny spektakl. W mieście kwiaty balkonowe przemakają się choćby gdy stoją tuż pod ścianą. Miasto ma parasole, którym przydarza się nie dawać rady z nadmiarem wiatru.
I skoro już nie chronometr, to przynajmniej metronom. Deszcz wszędzie wylicza tempo odbierania sylab. Dlatego czytać w deszcz to jak wprowadzać strzykawkę dożylnie. Prosto do serca, wprost do mózgu. Letnie deszcze nie powinny być przeszkodą przed zrobieniem czegoś, czego nie zdążyłeś wcześniej. Aby nie mieć do siebie żalu, iż ten niepowtarzalny okres spędziło się jakoś bezsensownie lękliwie.
Kiedyś dawno, kiedy wszyscy naczytali się Marquesa, strasznie modny był cytat, bardzo dokładnie odpowiadający poczuciu trwania w klepsydrze letnich deszczy. Nikt nie pamiętał go dokładnie, ale wszyzscy ogarnęli zasadę: padało przez trzy lata, siedem miesięcy, dziesięć dni i dwie godziny…
Wspanialsze od ruin są tylko piękne ruiny
W mieszkaniu, w którym przyszliśmy z bratem na świat i w którym mieszkam od zawsze, jeszcze w pierwszych powojennych latach zgromadzono ogromną liczbę staroci. Wszystko dlatego, iż w jednym lokalu gnieździło się kilka rodzin dużego rodu, który wcześniej miał w posiadaniu cały budynek. Oprócz nowoczesnych wtedy mebli, przedmiotów i przedmiocików, wniesiono tu wszelkie odziedziczone po poprzednich pokoleniach książki, sekretarzyki, szafy, łóżka, dokumenty i archiwalia. Doskonale wiedzieliśmy, iż oto są biurko, bat, sterty nut i ksiąg cerkiewnych pradziadka, oto są mikroskop, narzędzia medyczne i encyklopedia wujka. Pianino ciotki, kolekcja obrazów innej ciotki, dziadkowe notatki, ołówki-kohinoory i przyrządy kreślarskie, porcelana z czasów wiedeńskich i inne bibeloty z innych miejsc.
W większości były to przedmioty codziennego użytku. Śniadania jedliśmy więc podawane na zabytkowej zastawie, a kawę mieliliśmy w przedpotopowym młynku. Stare niemieckie noże były najostrzejsze, a prababcine prześcieradła i kapy wydawały się najbardziej przyjemne w dotyku, kiedy się długo czytało w łóżku ze zgiętymi kolanami, stopy opierając o miękką tkaninę. Muzeum? Nic z tych rzeczy! Jako dziecko uważałem, iż właśnie tak jest normalnie. Potem, kiedy bywałem w nowoczesnych mieszkaniach kolegów, dziwiłem się, jak można żyć bez wszelkiej maści staroci. Te dawne przedmioty – choćby bez wiedzy o ich historii, bez zaplecza pamięciowego – jednoznacznie postrzegałem jako ładniejsze, żywsze, bardziej godne zaufania i bardziej praktyczne, choćby od radzieckich.
Gdy dorosłem, doceniłem również ich wartość historyczną. I nie przez pamięć rodową, ale dlatego, iż stanowiły pozostałości po świecie, który już nie istniał. Który został całkowicie wyparty przez świat radziecki. A ten z kolei usilnie przekonywał, jakoby zawsze był i zawsze będzie.
Ostatnio wspominaliśmy z bratem naszą ówczesną, nastoletnią percepcję rzeczywistości. Wtedy wydawało się nam, iż niemal jako jedyni nosimy i chronimy pamięć o innym życiu na radiańskiej pustyni (nawet swój galicyjski język ukraiński traktowaliśmy tak, jakbyśmy byli jego ostatnimi użytkownikami). Dlatego bardzo wcześnie zrodziło się u nas poczucie obowiązku zachowania jak największej ilości świadectw i dowodów rzeczowych. Coś w rodzaju powinności przyjęcia pod swój dach i ukrywania zagrożonych działaczy podziemia czy nielegalsów – nie wiadomo na jak długo i bez zważania na ryzyko. Pragnęliśmy utrwalać i archiwizować, fotografować, spisywać opowieści, pieśni, sentencje i słowa. W świetle zachowania dowodów rzeczowych wszelkie pochodzące z naszego mieszkania przedmioty bądź papiery sprzed Sowietów robiły się równie doniosłe jak fugi Bacha i człowiek witruwiański Leonarda, które akurat w tamtym czasie Amerykanie wystrzelili w kosmos, żeby ewentualnie mogły zostać odnalezione przez pozaziemskie cywilizacje. Po wyjściu z podziemia byliśmy pod wrażeniem, ilu ludzi myślało tak samo i to samo robiło. I jak wiele wszystkiego w gruncie rzeczy się zachowało.
W mieszkaniu tym urodziła się i dorosła nasza matka. Zresztą wszystkie tutejsze rzeczy były dziedzictwem po jej rodzicach, dziadkach oraz licznych wujkach i ciociach. Mamie zawsze chodziło o ciepło i światło, które jej zmarli wsączyli w te przedmioty, o ciepło i światło, które ona ponownym dotykiem umiejętnie wydobywała.
Natomiast tata był przybyszem. Cały jego teren historii i pamięci zniszczono w kilku podejściach doszczętnie. Gdy okazał się nagi wśród pokładów nie swojej przeszłości, ewidentnie zapragnął dodać do szczelnie zastawionej przestrzeni coś własnego. Wprawdzie nie miał niszczycielskich zapędów, ale konflikt między nim a matką odnośnie renowacji przedmiotów zawsze jawił mi się jako najbardziej dramatyczne starcie dwóch najbliższych mi osób. Tata chciał coś odnowić, czegoś się pozbyć, mama zawsze optowała za niezmiennością każdego detalu. W sumie chodziło o podstawowe postulaty genetyki – dziedziczność i zmienność. Chociaż trzymałem stronę matki, rozumiałem rację ojca.
Od tamtych czasów zmieniło się tylko jedno. Dramatyczny konflikt wypłynął poza granice mieszkania i terytorium bliskich. Rozlał się na miasto i kraj. Troska o komfort psychiczny tak rozrośniętej wspólnoty staje się dużo trudniejsza. Kiedy wszystko, co człowiek kochał – znika, wszystko, do czego się przyzwyczaił – ulega zmianie. W takiej rzeczywistości gdy walczysz o coś – walczysz przeciw komuś. Stary świat się oddala i przestaje być niezbędny do przetrwania. A ty bez przerwy, niby jakiś konserwatywny robal, szukasz resztek, w których wyczuwasz swoje przeznaczenie. Ostatecznie jednak jesteś zmuszony zaakceptować ogólne zasady ewolucji.