Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” była autorka książki pt. „Z głową w ulach. Opowieści o pszczołach z Krajny miodem płynącej” Marta Konek. Poniżej prezentujemy fragment jej powieści pt. „Miasteczko”, której akcja rozgrywa się w północnej Wielkopolsce.
***
Schody pięły się w zasadzie w zieleń. Taką głęboką, wilgotną, przesyconą zapachem lata. To była ta stara część cmentarza- zasiedziała, omszona wiekiem, zarosła paprociami i przygarbionymi figurami aniołów. Dalej jaśniała plamą światła cmentarza część nowa- jeszcze rażąca świeżością, niezadomowieniem jej wiecznych mieszkańców, jeszcze nie przyjmująca do wiadomości sensu wiecznego spoczynku.
Kiedy więc wilgotna, cmentarna alejka wspięła się już na szczyt góry, rozbiegała się mniejszymi alejkami na wszystkie strony. Jedna z nich przebiegała między identycznymi w formie i w treści mogiłami pensjonariuszy domu opieki społecznej. W cementowych, omszonych formach rozkładały się wiecznozielone bergenie, wszędzie jednakowe, identyczne w układzie liści i łodyg. Dokładną identyczność burzyły wyłaniające się gdzieniegdzie drewniane krzyże. jeżeli coś mogło zadziwić, to tkwiąca w doskonale identycznych grobach doskonale nieskończona różnorodność krzyży. Żadnych tabliczek z imieniem i nazwiskiem, groby dawne, wieczne w niczym się nie różniły od tych niemalże wczorajszych. Bezimienni za życia i nienazwani po śmierci. Zastępy przypadków w dokumentacji DPS.
Marta Konek, fot. Andrzej Staszok
Ślimak na dróżce w najbardziej zapomnianej części cmentarza wyglądał, jakby gonił drugiego ślimaka. choćby nie schował się w skorupę, gdy Zyta pochyliła się nad nim z dziecięcą ciekawością. „Ślimak, ślimak pokaż rogi…”- wyszeptała cicho, czując na sobie wzrok armii identycznych ślimaków, które kryły się w bujnej zieleni. Pod płotem, wypłoszona z sąsiedniego gospodarstwa kura, szeleściła, szurała i drapała wśród mogił. Takie swojskie grzebanie zmarłych.
Jest coś wiecznego w ruchu dłoni strzepującej listki z nagrobnej płyty. Tym samym ruchem porządkowały wieczność babki na grobach swych matek i w ten sam sposób wnuczki włączały się w kosmiczny obieg życia i śmierci. Zapisany w genach, wieczny trzepot nadgarstka, skulenie palców trących szorstką powierzchnię nagrobnej płyty, pieczołowite strącanie niewidocznego pyłku. Pochylenie ramion, skulone w nieobecności dla żywych. Sam na sam z umarłymi. Sam na sam z tajemnicą. Twarzą w twarz z wiecznością.
-Widzisz, babuniu… Czasami zastanawiam się czy tobie było łatwiej – Zyta pieszczotliwym ruchem musnęła szorstką płytę. Zupełnie tak, jakby gładziła pooraną zmarszczkami twarz staruszki.
-Skąd moja najdroższa wiedziałaś, jak należy postąpić? Bo zawsze wiedziałaś, co robić. A ja już nic nie wiem. Widzisz, twoja wnuczka jest taka głupiutka… Głupiutka wnuczka takiej mądrej babci…
-Babciu, twoja paprotka zaczęła mi usychać. Pytałam starą Marciniakową, powiedziała, iż trzeba przesadzić. Więc przesadziłam, spryskuję jej liście, a ona dalej umiera. Chyba… tęskni za tobą. Zupełnie nie wiem, co robić…- szeptała, wyrywając z twardej ziemi maleńkie, uparcie wrastające w życie kępki trawy. Ziemia ścierała skórę, urażała, ale Zyta cierpliwie, kępka po kępce, roślinka po roślince, oczyszczała teren wokół pomnika. Przez chwilę patrzyła na sąsiedni, tonący w dziko rosnącej zieleni kopczyk zapomnianej mogiły. Uśmiechnęła się lekko. Mogiła. Jak tragicznie, wzniośle i patetycznie brzmi słowo mogiła. Nie grób, nie miejsce spoczynku, nie pomnik. Mogiła. Jak wspomnienie zrywu patriotycznego z góry skazanego na klęskę. Jak pogrzebane razem z dzieckiem nadzieje na przyszłość.
Więc na tym zapomnianym kopczyku przez cały czas trwało umieranie. Ktoś wepchnął w pulchną ziemię, aż po same pachy, figurkę Ukrzyżowanego. Połamane ręce wznosiły się w niebo kalekimi kikutami, wpółotwarte usta łapczywie chwytały powietrze. Pan Jezus wyglądał, jakby tonął w dzikiej zieleni, jakby walczył z żywiołem w walce z góry skazanej na przegraną. Wieczne umieranie…
Upał zagęszczał się w zadziwiający sposób i Zyta poczuła dziwny ucisk w głowie. „Zmienia się ciśnienie.”- pomyślała automatycznie. Po prostu zarejestrowała fakt, moment przejścia, zmiany zachodzącej w przyrodzie. Ziemia wokół babcinego grobu nareszcie była wolna od kiełkującej zieleni i Zyta powolnym ruchem oczyściła palce ze zwilgotniałej nagle ziemi.
-Nie pozwolę, żeby cię zapomniano…- pogładziła tablicę z imionami dziadków. No, tak. Tylko iż dziadka nigdy nie poznała i dlatego byłyby jej obojętne zarastające jego obecność kępki trawy. A babcia… Babcia to cały kosmos, ze wszystkimi jego tajemnicami i niedopowiedzeniami, z pamięcią rozrzuconą okruchami po nieskończonym świecie dzieci, wnuków i kiedyś prawnuków. Babcia, babunia, babeńka…
Stara część cmentarza tonęła w cieniu rzucanym przez potężne drzewa. Zyta usiadła na ławeczce przy pomniku, który granitowym ciężarem okrywał miejsce wiecznego spoczynku jej kochanej babci. Otuliła się ramionami, delikatnie kołysała w takt niesłyszalnej dla innych melodii. Przymknęła oczy, wzniosła twarz w górę, ku słońcu, które drobnymi plamkami ciepła przebijało się przez zielony gąszcz.
-Anielski orszak niech twą duszę przyjmie… Uniesie w górę ku wyżynom nieba…- szeptała cichutko- A ona mi umarła. I nie mam w czyjej ciszy się wypłakać..
Skuliła się, zapadła w sobie i dobrych wspomnieniach jedynej osoby, która naprawdę ją kochała. Nie zauważyła nawet, kiedy przekroczyła granicę. Jakby nagle zapadła się z jednej rzeczywistości w drugą. Sen przyszedł dobry, kojący. A dwie zbliżone śmiercią swoich mężów wdowy, które na pamięć znały mapę zapomnianych i tych, o których jeszcze pamiętają bytów, przechodząc koło grobu starej Rogalewskiej, pokiwały głowami nad upadkiem wnuczki „tej świętej kobiety”.
-Ta się dopiero urządziła…- westchnęły z dziwną satysfakcją nad śpiącą na ławeczce dziewczyną.
-Całe szczęście, iż Rogalewska tego nie dożyła…- i w tym jednym zdaniu kryło się wielkie oskarżenie o pijaństwo, narkotyki i wszelkie niewyobrażalne i nienazwane okropieństwa świata młodych ludzi.
***
Jest taki fragment w „Lalce”, kiedy stary idealista Rzecki ustawia towary na wystawie sklepu nowego właściciela. Już nie Wokulski bowiem sklep firmuje, a Żyd- Szlangbaum. Więc ustawia Rzecki te wszystkie cudeńka, gdy z czeluści sklepu wynurza się niejaki Gutmorgen, którego pryncypał zostawił na straży. „Bo czemu pan darmo pracuje?”- usiłuje dociec Żydek, nim go Rzecki nie zamknie w sklepie, by zostawił swojemu szefowi cuchnącą pamiątkę.
„Jak to się nic w świecie nie zmienia.”- myślał Głębocki, przebijając się polną drogą do niedalekiej już szosy- „Jak to w tym naszym polskim piekiełku jeden drugiego będzie ściągał w dół obmową, drwiną i brakiem zrozumienia dla społecznikowskiego zacięcia.”
Czemu pan darmo pracuje?- dociekali sąsiedzi Modraka. Żeby jeszcze pytali otwarcie, ale gdzie tam! Więc się od obcych (w znaczeniu, iż nie od mieszkańców Józefowa) dowiedział sołtys, iż spodziewa się skorzystać podczas remontu dachu, iż córkę ma zamiar zatrudnić jako sprzątaczkę, a sam się przy okazji wypromuje w mediach na męża opatrznościowego zapadłej wioszczyny.
Zabolało.
Ba, żeby tylko zabolało. Żarły te słowa starego Modraka, gryzły, podważały sens dotychczasowego działania.
– Gdybym miał pewność, iż ktoś się tym wszystkim zajmie, to zaraz bym rzucił i to sołtysowanie, i szkołę, i te LZS. Ale boję się, iż to wszystko pójdzie na zmarnowanie. No, chociaż nie ma ludzi niezastąpionych. Tyle, iż serca już do tego nie mam – mówił Głębockiemu. Bo jak to- on kosztem rodziny, kosztem gospodarstwa i czasu, który przecież mógłby inaczej wykorzystać, za darmo, a często dokładając „ustawia zabawki na wystawie”, a takie Szlangbaumy, Gutmorgeny wioskowe pytają, dlaczego mu tak zależy i co z tego ma. Więc czasem ma ochotę rzucić to w diabły i niech tam w Józefowie zostanie tylko to, co Gutmorgen zostawił pryncypałowi po tym, jak go Rzecki zamknął na amen.
-Jasna cholera…-syknął Głębocki, kręcąc gwałtownie kierownicą i do bólu wciskając hamulec.
Kilkadziesiąt metrów przed samochodem słup ognia omsknął się po brzozie. Powietrze klasnęło hukiem i nagle zrobiło się tak ciężkie i bolące, iż Głębocki przez chwilę siedział nieruchomo i zastanawiał się, co dalej.
-No, teraz chyba się nie przewróci…- mruknął, obserwując drzewo, w które przed momentem uderzył piorun.
Odetchnął kilka razy głęboko, palcem poprawił okulary, skulił się nad kierownicą i mrużąc oczy patrzył w kłębiące się wokół niebo.
Renata Adamska i Marta Konek, fot. Andrzej Staszok
Wiatr, który jeszcze przed chwilą łamał gałęzie drzew rosnących przy szosie, uniósł się w górę dwoma widocznymi wirami. W ciszy- bo Głębocki choćby nie zauważył, iż wyłączył silnik- więc w zupełnej ciszy te dwa płaskie, wirujące zawrotnie kręgi, kłębiące się szarościami i czerniami chmur, przepłynęły nad polną drogą, nad polami okalającymi Józefowo, a potem z wyciem, rykiem i trzaskiem opadły na sosnowy las. Jeszcze zdążył Głębocki zobaczyć fruwające w powietrzu sosnowe gałązki, stalową zieleń ukręcaną przy pachnącym żywicą pniu, a potem na wszystko spadła ściana wody. Bębniący po samochodzie żywioł, który przesłonił wszystko.
-Jasna cholera…- zaklął, nerwowo szarpiąc kluczyki. Silnik zakręcił raz, potem drugi…
-Jasna cholera…
Głuchy grzmot przedarł się przez szum, a w zasadzie łomot deszczu. Silnik wreszcie zaskoczył i Głębocki gwałtownie ruszył z miejsca, wpadając w powstałe nie wiadomo kiedy kałuże. Żółte, gliniaste niecki kryły w sobie groźbę, iż za chwilę utopią w sobie samochód, a wtedy żadna siła, żadne konie mechaniczne nie pomogą wydobyć się z brudnych odmętów.
Szosa objawiła się Głębockiemu bocznymi światełkami tira, który przejechał tuż przed maską jego samochodu. Stary profesor choćby nie zdążył zareagować- po prostu zaraz za ciężarówką wyjechał na asfalt bez żadnej pewności, iż nic, co mogłoby mu zagrozić, nie nadjeżdża w ślad za tirem. Skupił się na światełkach naczepy, resztką przytomności zapalił światła mijania, a potem oślepiony deszczem, którego wycieraczki nie nadążały usuwać z przedniej szyby, zaczął się przebijać za ciężarówką w kierunku Miasteczka.
-Jasna cholera…- powtórzył i nagle roześmiał się w nim polonista. „Jak kilka słów potrzeba na to, by oddać ładunek emocjonalny głównego bohatera.”- pomyślał z ironią- „I po co katować uczniów opisem sytuacji? Po co wymagać minimum stu słów z opisem odczuć bohatera, kiedy w zasadzie wystarczą dwa, nasączone treścią słowa?”.
-Jasna cholera…- powiedział, smakując brzmienie tych słów.
-Jasna… cholera?- bawił się dalej i nagle dostrzegł w lusterku swoją własną, bladą twarz. Pokręcił głową i zacmokał z podziwem.
-Jasna CHOLERA!- i zabrzmiało to najbardziej przekonująco.
***
Napięcie. Tu i teraz działo się napięcie. Takie, które gromadzić się musiało nim Bóg tchnął życie, nim tchnął iskrę w niedoskonałego Adama. Dookoła jacyś nerwowi ludzie. „Nie bójcie się. Przecież nie ma się czego bać.”- próbowała ich uspokoić, ale chyba jej nie słyszeli. Miotali się nerwowo, wskazując na niebo wiszące nad jakimiś budynkami. I Zyta zrozumiała, iż tylko ona ma świadomość tego, iż nie dzieje się nic, co zagrażałoby jej istnieniu. Tylko ona znała, przeczuwała tajemnicę, jakiś boski sekret, który za chwilę miał zostać objawiony. Oczekiwanie. Radosne, pełne napięcia, pełne wyjątkowego poczucia wspólnoty z Siłą Sprawczą, Tchnieniem Życia, z tym, który jest.
I nagle zaczęło się stawać. Groźne, burzowe chmury zaczęły się skłębiać, zwijać i przemieszczać, budując z niebieskości, szarości, granatów i brudnych bieli sylwetkę czegoś doskonałego. Kwintesencji piękna. Doskonałego, idealnego wzoru stworzenia.
Krzyki ludzi burzyły tę chwilę stawania się, a Zyta wiedziała, choć nie miała pojęcia skąd wzięła się ta wiedza, iż trzeba to stawanie się przyjąć zachwyconym milczeniem, iż trzeba je adorować, jak ciało Ukrzyżowanego ukryte w złocistej monstrancji.
I nagle stało się. Na niebie, sprężony do skoku, pojawił się tygrys- szaroniebieski, pręgowany niebieskimi i granatowymi paskami, cętkowany, cały w granatach, niebieskościach, szarościach, część nieba, pierwotny zamysł Stwórcy, niebieska doskonałość.
Szmer przepełniony strachem przeleciał ponad falującym w niepewności ludzkim tłumem. Tylko Zyta stała cicha, zachwycona, adorująca piękno i boską potęgę. I tygrys spojrzał na nią pytająco, przenikliwie. I wiedziała, iż On nie jest zły, iż jest równie dobry, jak piękny, chociaż w każdym Jego ruchu tkwiła zapowiedź groźnej mocy. W jakiś sposób wiedziała o czym On myśli i wiedziała, iż również On zna wszystkie kłębiące się w jej głowie przypuszczenia. I nagle stali się jednym, chociaż każde z nich zostało na swoim miejscu. I Zyta poczuła ukojenie, ogromny, płynący od Boga spokój.
A potem tygrys był znowu tygrysem, a Zyta znowu Zytą i nagle niebieska idea kota obnażyła lśniące bielą kły, zmarszczyła szaroniebieskie wargi i ryknęła przeciągłym, grzmotliwym głosem.
-Piękny, piękny, piękny…- szeptały wargi dziewczyny w modlitwie żarliwością równej tej, gdy w pobożnej adoracji chylą się ku ziemi głowy bezzębnych staruszek, które całą swoją filozofię i swoje rozumienie świata zamykają w szepcie: „Święty, Święty, Święty…”
***
Zyta usiadła nagle na ławeczce z przeczuciem, iż zbliża się coś złego. Nienazwana groza. Rozejrzała się jeszcze niezbyt przytomna, zaskoczona zmianą, jaka zaszła na cmentarzu. Wicher szarpał zielone, poszarzałe nagle gałęzie drzew i ciskał piaskiem w nieruchome, obojętne na wszystko figury aniołów. Niebo było sine, groźne, duszące swą niską bliskością.
Zyta pospiesznie zerwała się z ławeczki, jeszcze przyłożyła dwa palce do ust i tą namiastkę pocałunku złożyła na nagrobnej płycie.
-Pa, babciu!- wyszeptała gorączkowo, a potem spiesznie, niespokojnie rzuciła się w koślawe, zaborcze objęcia cmentarnej alejki. Niemal zbiegła po schodach i tam, na parkingu przed młyńskim zalewem ogarnęła ją burza. Nagle, gwałtownie posiadła ją deszczem, ogromnymi, biczującymi rozpalone ciało kroplami, ogarnęła wirem gorącego, groźnego wiatru, przeniknęła do głębi wielkim niepokojem, wszechobecnym, złym chaosem. Nigdy wcześniej Zyta nie czuła się tak niepodzielnie częścią przyrody. A gdy ryczący, ponury pomruk rozdarł sine, rozedrgane niebo, Zyta straciła pewność czy już się obudziła, czy też przez cały czas śni swój sen. I pomyślała jeszcze, iż tak naprawdę granica dzieląca rzeczywistość od śnienia jest płynna, nierealna, iż tak do końca nigdy nie można być pewnym, po której jest się stronie.
-Hej, Zyta!- usłyszała krzyk i przez strugi deszczu zobaczyła samochód Głębockiego. Stary profesor odkręcił okienko po stronie pasażera i dawał jej jakieś rozpaczliwe znaki.