Miejsce, gdzie bije serce
Żył sam.
Jego dom stał z boku, nieco na uboczu wsi – za wzgórzem, gdzie kiedyś ciągnęła się uliczka o zabawnym imieniu – Ślepa Kiszkowa. Siedem domów, półkolem ustawionych na wzniesieniu, jak półsenni strażnicy.
Gdy zaczęła się ta wiejska wędrówka – gdy ludzie ciągnęli do miast, porzucając ziemię, zapominając korzenie – uliczka opustoszała. Domy rozebrano, na opał, spróchniały… Ocalała tylko jedna.
Jedna. Jak wyrwany ząb w paszczy stuletniej staruszki.
Tam spędził ostatnie siedem lat Stanisław Wojciechowski.
Choć… ściśle rzecz biorąc – nie do końca sam. Obok niego był Kłębek. Pies, czarny w białe łaty, krótkonożny, z zawadiacko zakręconym ogonem, trójkątnymi uszami i oczami jak węgielki. Rozumiał wszystko, ale nie mówił. Prawdziwy towarzysz. Prawdziwy człowiek. Tylko w psiej skórze.
W mieście Stanisław miał rodzinę. Żonę – obcą, zimną. Na miesiąc starczało im słów ledwie garść. Dorosła córka, kiedyś tuliła się do ojca – bez niego kroku nie stawiała, teraz – zniknęła z jego życia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Urodził się wnuk, ale dowiedział się o tym nie od córki, a od przypadkowej sąsiadki.
Gdy serce mocno dało o sobie znać – lekarz tylko machnął ręką:
— Panu by ciszy, natury. Ma pan takie miejsce? jeżeli chcecie, polecę sanatorium.
Stanisław pomyślał o rodzinnym domu. Odpowiedź była prosta:
— Jest takie miejsce. Tam – wszystko moje.
Żonie powiedział – formalnie. Ta tylko pokręciła palcem przy skroni: oszalał całkiem.
Nie sprzeczał się. Wyjechał sam.
Kosił chwasty. Przebudował dach. Zrobił nowe gankowe schody. Piec ułożył – pomógł mu stary znajomy, z którym w dzieciństwie siekali pokrzywy jak zbójcy. Dom ożywał. Dom oddychał.
Czasem słyszał, jak gdzieś w kącie pokoju cmoka językiem matka, a ojciec ciężko, ale z aprobatą pochrzękuje.
Pobielił piec, pomalował ganek na wiśniowy. Postawił rzeźbione balustrady. Piękne.
Przetrwał zimę. Ogrzał duszę. Żona, córka – ani telefonu, ani listu. Tylko wiosną ktoś podrzucił Kłębka. Od tamtej pory – we dwóch.
Latem – przestrzeń. Rankiem – do lasu. Stanisław z koszykiem, Kłębek – u boku. Rozmawiają bez słów, myślami. Stanisław, jak babcia uczyła, witał się z lasem: ukłon, prosił o pozwolenie. Tak nauczono: słów na wiatr nie rzucaj, wiatr je poniesie – sumienie nie dogoni.
Milczący był Stanisław. Może dlatego w rodzinie nie wyszło – zbyt cichy, zbyt uczciwy.
I wszystko toczyłoby się dalej. Aż pewnego dnia do wsi przyjechali… inni.
Przybyli. Drogimi samochodami, z papierami, z planami. Jego działka – najpiękniejsza. Widokowa.
Dom przeszkadzał. Jeden jedyny.
— Stanisławie Kazimierzu, no zrozum pan. Damy panu mieszkanie, odszkodowanie. W Warszawie, wszystko cywilizowane. — Uśmiechnięty, z głosem jak oliwa, klepie po ramieniu.
Stanisław zrzucił jego dłoń. Spojrzał twardo:
— To dom moich przodków. Tu się urodziłem. Tu umrę. To – moje miejsce mocy.
— No… skoro tak — uśmiech zniknął — to tylko przez sąd.
Sąd. Papiery. Wyrok. Dom – pod zburzenie.
Stanisław milczał. Ale oczy… stały się inne. Nie złymi. Nie złamanymi. Jakby z innego czasu. Gdzie trawa po pas, kapuśniak bulgocze w garnku, a ojciec rąbie drwa…
Pewnego ranka przed domem zaturkotał traktor. Za kierownicą – miejscowy chłopak. Młody.
Stanisław wyszedł. Bez złości. Bez słów. Usiadł na ławce. Kłębka nie było widać.
— Wujku Stachu, wybacz… rozkaz… — chłopak trząsł się cały.
Stanisław popatrzył na niego.
— Rób, synku. Taka twoja robota. Tylko wiedz: pod gankiem mój pies, Kłębek, ten, co ciebie wyciągnął z przerębla, pamiętasz? Pięć lat temu. Najpierw jego – potem mnie. Ja do domu pójdę.
Chłopak bladł z każdą sekundą. Potem zgasił silnik i odjechał.
Dwa dni później do domu zaczęli podchodzić ludzie. Miejscowi. Jedni z wiadrem, inni z łopatą. Z nimi – i ten chłopak z traktora. Zadzwonili do telewizji. Zrobili hałas. Dom obronili.
Projekt przepisali. Drogę poprowadzili naokoło.
Teraz Stanisław żyje spokojnie. Pasieka. Ul. Miód. KKłębek merzy ogonem, a nad ich domem unosi się ciepły zapach świeżego chleba.