Gdy wprowadziliśmy się do naszego nowego domu, miałam dobre przeczucie. To był nowy rozdział w naszym życiu, na który byłam gotowa. Mój mąż, Krzysztof, i ja cieszyliśmy się, iż nasz syn, Bartek, będzie miał nowy początek. Niedawno doświadczył w szkole prześladowania i chcieliśmy to zostawić za sobą.
Dom należał wcześniej do starszego pana, Stanisława, który niedawnie zmarł. Jego córka, kobieta po czterdziestce, sprzedała nam nieruchomość, mówiąc, iż zbyt bolesne było dla niej zatrzymanie jej.
„Jest tam zbyt wiele wspomnień, rozumie pani?” powiedziała podczas pierwszego spotkania.
„Nie chcę, żeby trafił w nieodpowiednie ręce. Chcę, by był domem dla rodziny, która pokocha go tak, jak moja.”
„Rozumiem, Agnieszko” odparłam uspokajająco. „Zrobimy z tego miejsce, w którym zostaniemy na zawsze.”
Byliśmy podekscytowani, ale już pierwszego dnia stało się coś dziwnego. Każdego ranka przed drzwiami pojawiał się husky. To był stary pies, z siwiejącą sierścią i przenikliwymi niebieskimi oczami, które zdawały się patrzeć prosto przez człowieka.
Spokojny pies nie szczekał ani się nie narzucał. Po prostu siedział i czekał. Oczywiście, dawaliśmy mu jeść i pić, myśląc, iż należy do sąsiadów. Po posiłku odchodził, jakby to była jego rutyna.
„Może jego właściciele go nie karmią, mamo?” zapytał pewnego dnia Bartek, gdy w sklepie kupowaliśmy zapasy na tydzień, a także jedzenie dla psa.
„Nie wiem, Bartku. Może stary pan, który tu mieszkał, go karmił i pies przyzwyczaił się?”
„Tak, to ma sens” odparł, wkładając do koszyka smakołyki dla psa.
Na początku nie przywiązywaliśmy do tego wagi. Chcieliśmy, by Bartek dostał psa, ale postanowiliśmy poczekać, aż oswoi się w nowej szkole.
Jednak husky przychodził następnego dnia. I kolejnego. Zawsze o tej samej porze, cierpliwie czekając na ganku.
Miałam wrażenie, iż to nie był zwykły bezdomny pies. Zachowywał się, jakby tu należał. Jakbyśmy to my byli tylko gośćmi w jego domu.
Bartek był zachwycony. Widziałam, jak mój syn zakochuje się w tym psie. Spędzali razem każdą wolną chwilę biegali po podwórku, rzucali patyki, a Bartek opowiadał mu historie, jakby znali się od zawsze.
Patrzyłam przez kuchenne okno, uśmiechając się na widok tej niezwykłej więzi. To było właśnie to, czego Bartek potrzebował po trudnych doświadczeniach w poprzedniej szkole.
Pewnego ranka, głaszcząc psa, Bartek natrafił na obrożę.
„Mamo, tu jest imię!” zawołał.
Podeszłam i przykucnęłam, odgarniając futro, by odsłonić zniszczoną skórzaną obrożę. Napis był ledwo widoczny, ale tam był:
**Stanisław Junior.**
Serce zamarło mi w piersi.
To nie mogła być przypadkowa zbieżność. Stanisław tak samo jak poprzedni właściciel domu. Czyżby ten pies był jego? Agnieszka nie wspomniała o psie
„Myślisz, iż przychodzi, bo to był jego dom?” Bartek spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
Wzruszyłam ramionami, czując lekkie dreszcze.
„Może, kochanie. Trudno powiedzieć.”
Tego samego dnia, po posiłku, Stanisław Junior zaczął się dziwnie zachowywać. Skomlał, kręcił się nerwowo przy granicy ogrodu, patrząc w stronę lasu. Nigdy wcześniej tak nie robił.
„Chyba chce, żebyśmy poszli za nim!” Bartek już zakładał kurtkę.
„Nie wiem, czy to dobry pomysł”
„Daj spokój, mamo! Musimy zobaczyć, co tam jest. We wzięlibyśmy telefony i napisaliśmy tacie. No proszę!”
Nie chciałam iść, ale ciekawość wzięła górę. W zachowaniu psa było coś niepokojącego.
Poszliśmy.
Husky prowadził, co chwilę się oglądając, czy nadążamy. W lesie panowała cisza, przerywana tylko trzaskiem gałęzi pod butami.
„Jesteś pewien?” spytałam Bartka.
„Tak! Tato wie, gdzie jesteśmy.”
Szliśmy około dwudziestu minut, coraz głębiej. Miałam właśnie zaproponować powrót, gdy husky zatrzymał się na polanie.
Tam zobaczyliśmy ją ciężarną lisicę, uwięzioną w sidłach myśliwskich, ledwo oddychającą.
„Boże” szepnęłam, rzucając się do pomocy.
Była słaba, z matową sierścią, drżąca z bólu.
„Mamo, musimy jej pomóc!” głos Bartka się załamał.
Po chwili walki udało się uwolnić ją z pułapki. Lisica nie uciekła leżała, ciężko dysząc.
„Musimy zawieźć ją do weterynarza!” zadzwoniłam do Krzysztofa.
Gdy przyjechał, ostrożnie owinęliśmy lisicę w koc i zawieźliśmy do kliniki. Husky jechał z nami jakby nie zamierzał jej opuścić.
Weterynarz stwierdził, iż potrzebuje operacji. Czekaliśmy w sterylnej poczekalni, a Bartek głaskał psa, milczący.
„Uda jej się?” zapytał cicho.
„Mam nadzieję, synku. Jest bardzo dzielna.”
Operacja się udała, ale gdy lisica się obudziła, zaczęła wyć. Nikt nie mógł jej uspokoić aż do mojego wejścia.
„Jakby wiedziała, iż pani jej pomogła” powiedział weterynarz.
Zabraliśmy ją do domu dwa dni później. Urządziliśmy jej legowisko w garażu, gdzie mogła odpocząć. Stanisław Junior którego Bartek nazywał teraz Staś nie odstępował jej na krok.
Kilka dni później urodziła cztery małe lisięta.
„Pozwala nam zbliżać się tylko nam i Stasiowi” powiedział Bartek pewnego dnia. „Ufa nam.”
Uśmiechnęłam się.
Gdy młode podrosły, wypuściliśmy je z powrotem do lasu. Teraz w każdy weekend idziemy tam z Bartkiem i Stasiem lisica zawsze wychodzi na powitanie, a lisięta podążają za nią, interesujące świata.
Co byś zrobił na moim miejscu?

                                                    2 tygodni temu
                    



