Gdy obcy staje się bliski: opowieść o mężczyźnie bez imienia i kobiecie, która pomogła mu odnaleźć samego siebie

6 godzin temu

Kiedy obcy staje się bliski: historia bezimiennego mężczyzny i kobiety, która przywróciła mu siebie

— Żadnych dokumentów? Ani paszportu, ani choćby imienia? — Helena Kowalska zmarszczyła czoło, wpatrując się w kartę pacjenta. Głos miała spokojny, ale w oczach widać było niepokój.

— Nic — pokręciła głową starsza pielęgniarka. — Znaleźliśmy go na ławce w parku. Tej nocy mróz był pod minus dwadzieścia, temperatura ciała prawie krytyczna. Ma jeszcze siniak na potylicy — pewnie uderzył się. Ale najważniejsze, iż cudem przeżył.

Helena spojrzała na pacjenta — mężczyzna około czterdziestki, o bladej twarzy i siwiznie w zarostu. Leżał pod kroplówką, oddychał równo, wyglądał schludnie. Zupełnie nie jak człowiek z ulicy. Zadbane dłonie, obcięte paznokcie — na pewno nie włóczęga.

— Piąty dzień tu leży. Policja sprawdza wszelkie bazy — zero wyników. jeżeli się nie wyjaśni, kim jest, za tydzień trafi do ośrodka pomocy — westchnął dyżurujący lekarz.

— Mogę z nim porozmawiać? — zapytała nagle Helena. Coś ją przyciągało. Intuicja — a może coś więcej.

— Dzień dobry. Jak się pan czuje? — weszła do sali z uśmiechem.

— Dziękuję, lepiej. Wie pani, dziś mi się śniło… jakbym szedł przez pole. Rośliny dziwne, niezwykłe. Dotykam ich liści, badam… — jego głos był łagodny, spokojny.

— To dobry znak — zmierzyła mu ciśnienie. — Może pamięć zacznie wracać. Jak mam pana nazywać?

Mężczyzna zamyślił się.

— Tomasz… Wydaje mi się, iż mam na imię Tomasz.

Kilka dni później siedział na łóżku, spuszczając wzrok.

— Jutro wypisują. I wie pani, co jest najstraszniejsze? Nie to, iż nie pamiętam przeszłości… ale to, iż nie wiem, dokąd teraz iść. Kim jestem, po co, gdzie moje miejsce?

Helena długo patrzyła w jego szare, ciche oczy, aż w końcu powiedziała:

— Mam w domu wolny pokój. Zostanie pan u nas. Na razie, aż się pan odnajdzie.

— Kogo ty do domu przyprowadziłaś?! — oburzał się jej syn Krzysztof. — Mamo, przecież to nikogo! Sam siebie nie zna!

— Czasem trzeba po prostu zaufać — odpowiedziała cicho. — Czuję, iż nie jest niebezpieczny. Wręcz przeciwnie — boi się bardziej niż my.

Tomasz starał się nie przeszkadzać. Wstawał wcześnie, jadł osobno, zmywał naczynia, sprzątał, malował półkę, naprawiał kran. Był w domu, ale jakby cieniem. Niemal duchom.

Ale pewnego dnia, gdy Krzysztof wrócił ze szkoły markotny, wszystko się zmieniło.

— Spaliłem klasówkę — mruknął.

— Chcesz, pomogę? — zaproponował Tomasz. — Algebra to przecież język. Jak się go zrozumie, wszystko staje się jasne.

Przez wątpliwości nastolatka przebiła się iskra nadziei. Dwie godziny później Krzysztof słuchał go już z podziwem:

— Pan chyba jest nauczycielem?

— Nie wiem… Ale dziękuję.

Później Agnieszka, przyjaciółka Heleny, opowiadała zdumiona:

— Twój Tomasz uratował mi interes! Wszystkie kwiaty w biurze klienta zaczęły ginąć — on w dwa dni znalazł przyczynę. Powiedział, iż w wodzie był zły skład. Jakby rozmawiał z roślinami!

— Może jest botanikiem? — zdziwiła się Helena.

— Sam nie wie. Ale mówi o nich jak o żywych. Nie tylko się nimi zajmuje — czuje je.

Pewnego wieczoru Krzysztof podbiegł do matki:

— Mamo, on gra na pianinie! Po prostu podszedł — i zaczął. „Księżycową sonatę”. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem!

— Nie grałem wcześniej — odparł zmieszany Tomasz. — Po prostu palce pamiętały.

Nocami chodził po pokoju, nie dając sobie spokoju.

— Czuję, iż to wszystko blisko. Twarze, miejsca, zapachy… ale jak niemy film. Brakuje dźwięku. I światła.

Minęły trzy miesiące.

Pewnego dnia, gdy wracali z targu, obcy mężczyzna zawołał ich:

— Wojciech! To przecież pan! Wojciech Nowak!

— Myli się pan — gwałtownie odpowiedziała Helena. — Na imię mu Tomasz.

— Nie! To Wojciech Nowak, adiunkt. Botanik. Spotkaliśmy się na konferencji rok temu!

Tomasz milczał. W końcu szepnął:

— Nie wiem… Może. Ale boję się pamiętać. A jeżeli w przeszłości było coś strasznego?

Wieczorem zadzwonił dzwonek. W drzwiach stał szczupły mężczyzna:

— Marek Szymański. Prywatny detektyw. Szukam naukowca — botanika, zaginął rok temu. Ktoś pana rozpoznał i dał mi znać.

Tomasz wyszedł w milczeniu.

— Pan jest Wojciechem Nowakiem?

— Nie wiem. Mam amnezję.

Detektyw podał mu zdjęcie. Na nim — on. Tylko inny. Starannie uczesany. W okularach. Obok — kobieta o lodowatym spojrzeniu.

— To pańska żona. Joanna. To ona mnie wynająła.

Gdy Helena została sama z Tomaszem, on szepnął:

— Nie pamiętam jej. I nie chcę pamiętać. Gdyby to była miłość — czyż można by zapomnieć?

Później Joanna przyszła sama. Chłodna, opanowana. Nie pocałowała go. Nie przytuliła. Po prostu usiadła.

— Jedziesz ze mną.

— Jeszcze nie jestem gotowy — odpowiedział stanowczo.

— Wyjeżdżamy jutro. Koniec tej samowolki.

— A kim jest Piotr Wiśniewski?

— Skąd ty wiesz?! — po raz pierwszy w jej głosie zabrzmiał niepokój.

— Chcę wiedzieć wszystko. O projekcie. O zdradzie. O tym, co się stało.

Nocą przyszedł do Heleny.

— Pamiętam. Nie wszystko, ale najważniejsze. Ten notatnik… — pokazał zniszczony zeszyt. — Tu są moje formuły, zapiski. Faktycznie odkryłem nowy gatunek roślin. O wyjątkowych właści— A teraz wiem, iż moje miejsce jest właśnie tutaj, z wami.

Idź do oryginalnego materiału