Felieton z przyrody: w poszukiwaniu wiosny

1 rok temu
Zdjęcie: fot. Dawid Tatarkiewicz


Piętnastego dnia marca wybrałem się w okolice poznańskiego Umultowa. W godzinach popołudniowych. Powitały mnie niezawodnie obecne tutaj kaczki krzyżówki, pływające aktualnie zasadniczo w parach.

Pogoda tego dnia idealnie obrazowała przysłowie „W marcu jak w garncu”.

Obserwowałem więc ciemnogranatowe chmury, które ze swej natury nie zawahają się sypnąć śniegiem, a czasem i gradem, tylko po to, by za chwilę wyszło słońce i przepraszająco otuliło świat swoimi promieniami, niwelując wszelkie przykre doznania wietrzno-opadowe sprzed chwili. Istny pogodowy galimatias.

Słowo o roślinach i ptakach

Ziarnopłony wiosenne, zarówno tu, jak i w innych miejscach Poznania, w których występują, gotowały się, by za moment, w mgnieniu oka, rozwinąć swoje żółte kwiaty, za kobiercami których człowiek zdążył się już stęsknić. Zjawisko to potrwa niedługo, a nazywane jest aspektem wiosennym. Rośliny runa leśnego mają wówczas swoje przysłowiowe pięć minut, by rozkwitnąć i nacieszyć się słońcem, którego życiodajne, wspomniane wcześniej promienie docierają bez przeszkód do dna lasu liściastego.

Ziarnopłony wiosenne gotowały się, by za moment rozwinąć swoje żółte kwiaty, fot. Dawid Tatarkiewicz

I choć niektóre krzewy i drzewa już kwitną (na przykład leszczyna – od dłuższego czasu, zresztą, gdzieniegdzie już przekwitła, czy też olsza), to jednak do momentu pojawienia się liści nie tylko w lasach olsowych, ale i grądach, została jeszcze chwila czasu. Tę chwilę wykorzystują na przykład miodunki ćme, kokorycze puste, czy też właśnie ziarnopłony wiosenne – do swojego rozkwitu.

W tak pięknych okolicznościach przyrody nie mogło zabraknąć i ptaków. Słychać więc było czyże, wciąż jeszcze tworzące stada, śpiewały szpaki, a dzwońce „dzwoniły” swą piosenką prosto w uszy czułego obserwatora. Chór uzupełniły kosy i sikory. Kiedy obserwowałem jedną z nich, uświadomiłem sobie, iż to nie bogatka: barwy miała jakby bledsze, była ciut mniejsza, występował u niej biały policzek, ale jakiś taki maławy, wąski. Za to, kiedy schylała główkę, dobrze widoczna była „łysina” (jaśniejsze pióra z tyłu głowy). A więc to sikora, owszem, ale – sosnówka!

Nieopodal, przy strudze, usiadł rudzik, prawdopodobnie spragniony łyka wody. Dostrzegłem również bogatki, samicę dzięcioła dużego, a w oddali odzywały się żurawie. Ich stada, liczące po kilkanaście, a choćby kilkadziesiąt ptaków dało się obserwować w ostatnich dniach choćby idąc po mieście, trzeba było tylko raz po raz spojrzeć do góry, w niebo.

Drapieżnie, ale romantycznie

Uwagę moją przykuło jednak co innego: przenikliwy wysoki głos dobywający się gdzieś z sośniny. No tak, wyglądało to na ptaka drapieżnego, ale wypatrz tu takiego w gęstwinie igieł! A jednak, czasem trzeba zadać sobie ten trud, by po raz n-ty podnieść lornetkę do oczu z nadzieją, iż … Ależ tak, widzę go! Jest całkiem duży, ma piękny brązowopłowy grzbiet, cudowne ciemne, cienkie, gustowne prążkowanie piersi i brzucha, ogon również poprzecznie prążkowany. Głowa budząca respekt przez wyprofilowany dziób, no i tę ciemną, twarzową, niemal piracką „opaskę” na oczach. To samica jastrzębia.

Kwitnące olchy, fot. Dawid Tatarkiewicz

Po dłuższej chwili dołączył do niej samiec. Przyleciał z jakąś zdobyczą: był to ptak wielkości wróbla lub jakiś gryzoń – z tej odległości trudno było mi to stwierdzić. Usiadł około osiemdziesiąt centymetrów pod samicą i zaczął przygotowywać zdobycz do konsumpcji.

Przy tej okazji można było zobaczyć wyraźną różnicę wielkości między ptakami obu płci. Samiec wydawał się przy niej niemal dwukrotnie mniejszy. Samica długo czekała cierpliwie na efekty tej kulinarnej pracy – trwało to dobre dziesięć minut. W jakimś sensie zrobiło się romantycznie. Samiec z podarkiem, czekająca nań samica. Moje antropomorfizacyjne myśli przerwał w końcu któryś z ptaków, który zaczął się odzywać. Chwilę później samica zleciała do samca, który chyba jednak nie był jeszcze gotowy na dzielenie się upolowaną ofiarą i odleciał. Nie wydaje mi się, by samica przechwyciła zdobycz, siedziała bowiem niemal bez ruchu przez kilka minut, a i ja musiałem już iść. Słowem, niecierpliwość nie opłaciła się, samica prawdopodobnie musiała obejść się smakiem, a samiec – może nieco onieśmielony apetytem wybranki? – również gdzieś zniknął.

W kuźni

Minąłem jeszcze trzy samce kosów żerujące na ziemi, jak również „kiksające” dzięcioły duże. Znalazłem i sfotografowałem kuźnię szyszek ptaków tego gatunku. Poznaje się ją po tym, iż na ziemi leży mnóstwo rozdłubanych szyszek. Sama kuźnia położona jest zwykle znacznie wyżej, w tym przypadku najpewniej na którymś z konarów sosnowych. Jest miejscem, w którym dzięcioły duże każdorazowo zaklinowują szyszkę i „obrabiają” ją precyzyjnie.

Wydłubywanymi nasionami żywią się w czasie zimy. Szyszkę zużytą wyrzucają i w ten sposób w okolicy powstaje całe ich zgromadzenie. Po chwili usłyszałem też przelatującego dzięcioła czarnego, który wydawał przy tym charakterystyczny dla siebie głos. Zaśpiewał pełzacz i strzyżyk, ponownie dały się słyszeć czyże i sikory.

A na zakończenie obserwacji tego dnia, można by powiedzieć – na do widzenia – śpiewał jeszcze szpak, jak również odzywały się charakterystycznie – ostro i krótko – częściej widywane przeze mnie w ubiegłym roku grubodzioby. Siedziały wysoko na drzewie, gdzie, póki co, były bardzo dobrze widoczne.

W innym miejscu z ziemi zrywały się małymi grupami zięby – idealnie wręcz komponujące się z ciemnymi kolorami gleby i zeszłorocznych liści. Okazało się, iż żerowało tu całe ich stado, co najmniej kilkanaście osobników. Koniec końców odezwał się i droździk na przelocie, podśpiewujący popołudniową piosenkę. Jak się okazało: zwiastującą już nadejście upragnionej wiosny.

Idź do oryginalnego materiału