Dom w Spadku
– I jak ty się na to decydujesz? – dziwiła się córka. – Mamo, przecież tam będziesz sama, na tej wsi. Nie boisz się?
– Wszędzie są ludzie – spokojnie odpowiadała Elżbieta Sobolewska. – I tam znajdę przyjaciół, tylko się nie martw. Ale zawsze będę czekać na twoje odwiedziny. Do miasta już na pewno nie wrócę. Czekałam na emeryturę jak na nagrodę. I domek znalazłam porządny, choćby na raty. Czy to nie cud?
Elżbieta była w świetnym humorze. Nie tylko spełniła swoje marzenie o domku w pobliżu miasta, ale był jeszcze jeden powód, by wyjechać. Jej córka, Krysia, skończyła już trzydzieści lat, a wciąż nie mogła znaleźć sobie partnera. Dlatego Elżbieta postanowiła zostawić jej mieszkanie, by dziewczyna mogła ułożyć sobie życie.
– Rządź tu sobie, a ja będę wpadać, gdy przyjadę na targ lub do sklepów – przytuliła Krystynę i wsiadła do autobusu, który miał zawieźć ją do wymarzonego miejsca.
Na wsi Elżbieta zadomowiła się szybko. Wcale nie tęskniła za miejskim mieszkaniem, bo wcześniej często przebywała w swoim ogródku działkowym, który sprzedała, bo już go nie potrzebowała. Wieś była przyjemna: miał sklep, połączenie autobusowe, a choćby punkt felczerski i bibliotekę.
– Pięknie! – lubiła powtarzać głośno Elżbieta, gdy rankiem przeciągała się na ganku. Sąsiedzi byli życzliwi i oferowali pomoc, ale ona odmawiała, bo chciała wszystko robić sama.
Do tego często odwiedzała ją Krysia, która nie mogła przyzwyczaić się do nieobecności matki i martwiła się o nią. Żartów nie ma – żyły przecież razem tyle lat, a teraz Krysia miała założyć rodzinę, by nie zawieść mamy. Tak jej kazała sama Elżbieta Sobolewska.
Wiosna była ciepła i wilgotna.
– To dobrze – mawiał sąsiad Elżbiety, siedemdziesięcioletni emeryt Jan Kowalski. – W wilgotną ziemię siać – to jest to. Będzie urodzaj.
Elżbieta nie tylko uporała się z sadzeniem w ogrodzie, ale też sprawiła sobie kury i kaczki, bo budynki gospodarcze były w dobrym stanie. Krzątała się jak szalona: wcześnie rano wychodziła do ogrodu, karmiła ptactwo, otwierała szklarnię, plewiła, a jej miejski kot, Bonifacy, chodził za nią krok w krok, z przymrużonym okiem obserwując kury i koguta.
– Nic się nie martw, Boniu, dobrego człowiek gwałtownie się przyzwyczaja. Widzę, iż już się poczułeś tu jak pan domu. Brawo.
Wkrótce do Elżbiety przybłąkała się też bezdomna suka Łatka, która wcześniej żebrała po całej wsi – kto co dał, a zimą marzła. Ale Elżbieta z litości zaczęła wpuszczać ją na podwórko, i Łatka już nigdzie nie odeszła, patrząc szczęśliwymi oczami na dobrą panią, która codziennie rano napełniała jej miskę kaszą z resztkami mięsa i kośćmi.
Łatka zamieszkała pod gankiem, a potem Jan Kowalski zrobił jej ocieplaną budę na prośbę Elżbiety.
We wsi zaczęto mówić o nowej sąsiadce jak o dobrej i gospodarnej kobiecie, a na jej widok uśmiechano się przyjaźnie.
Tymczasem Krysia przez jakiś czas nie mogła przyzwyczaić się do wyjazdu matki, jakby czuła się winna.
– Jak ja ci się odwdzięczę, mamo? – pytała, gdy przyjeżdżała na weekend.
Ale gdy Krystyna poznała swojego Marka, doceniła decyzję matki. Wyszła za mąż, a rok później urodziła córeczkę Zosię.
– Oto i moja zapłata – śmiała się uszczęśliwiona babcia Elżbieta. – Nasz ród trwa! Wnusiu, jak to dobrze… Będziecie przyjeżdżać na lato, to sprawię sobie kozę, żeby Zosia piła zdrowe mleko.
Mijały lata, a Elżbieta stała się prawdziwą wiejską gospodynią. Krysia z mężem przyjeżdżali, by wykąpać się w banie, pomóc w ogrodzie, zabrać smaczne przetwory.
I nie raz córka pytała matkę:
– Nie męczysz się z tym swoim inwentarzem? Wiek nie ten… Siódmy krzyżyk na karku. A ty sama, a my tylko na chwilę. Oboje pracujemy, a Zosia niedługo do szkoły pójdzie.
– Jakoś daję radę – odpowiadała Elżbieta. – A jak będzie ciężko, to zmniejszę stadko. A co ja tu bez nich? W okno będę gapić? A z nimi weselej…
Gdy wiek Elżbiety zaczął dawać o sobie znać chorobami i bólem nóg, choćby wtedy nie od razu kobieta potrafiła rozstać się z kaczkami i kozą.
Zostawiła je dopiero, gdy miała już ponad osiemdziesiąt lat. Zostały jej tylko kury. Łatki i ukochanego Bonifacego już nie było – odeszli, a na podwórku pojawiły się dwa porzucone koty, jak to często bywa na wsi.
– Mamo, już niczego nie przygarniaj – prosiła Krysia. – I tak jestem zmęczona tym ciągłym dojeżdżaniem. A mój wiek też nie ten, niedługo i ja będę musiała myśleć o emeryturze.
Z mężem Krysia nie przeżyła długo. Rozwiedli się, gdy Zosia skończyła szkołę i dostała się na studia w Warszawie. Ale ojciec pomagał córce, a Krysia oddawała wszystko na jej edukację. Zosia została w stolicy, gdzie znalazła pracę i wyszła za mąż.
I tak wyszło, iż Krysia znów została sama w mieszkaniu. Rzadkimi gośćmi była córka z zięciem – daleko, swoją drogą życie toczy się swoim torem.
A Elżbieta już ledwo chodziła. Ogródek zmniejszyły z Krystyną, i nie było takiej wizyty, by córka nie namawiała matki do powrotu do miasta.
– No i co, zdecydujesz się w końcu jechać ze mną? Tam masz przychodnię pod nosem, i swój pokój czeka, a ja się przestanę martwić – przekonywała Krysia.
Ale Elżbieta za nic nie chciała wracać.
– Po co mam jechać i zawracać ci głowę chorobami, córeczko? Może jeszcze kogoś znajdziesz, nie jesteś taka stara. A ja nie dożyję dwustu lat i nie chcę. Tu mi tak dobrze! I uważam, iż najlepsze lata przeżyłam właśnie tu, na wsi, w tym domu – mówiła ze łzami w oczach.
Krysia nie miała wyboru – pogodziła się z decyzją matki, którą rozumiała sercem.
Gdy do jej pięćdziesiąGdy Krysia skończyła pięćdziesiąt pięć lat, sprzedała mieszkanie w mieście i zamieszkała w domku po matce, gdzie codziennie, patrząc na kwitnące jabłonie, uśmiechała się do wspomnień i do tego, co przynosił nowy dzień.