— Po co się męczysz z tą dziewczynką? To choćby nie twoje dziecko!
Historia Weroniki, którą opowiedziała sama – i pozwoliła ją przytoczyć innym. Wszystko w niej prawdziwe. Wszystko – aż za dobrze znane wielu z nas.
Wyszłam za mąż po raz drugi. Mój pierwszy mąż, Tomasz, zginął tragicznie – wracał do domu motorem, nie poradził sobie z prowadzeniem. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a córka Ola ledwo dwa. Właśnie zaczynaliśmy życie, urządzaliśmy dom. Na mnie wisiała pożyczka hipoteczna, byłam na macierzyńskim, bez pracy i wsparcia. Rodzice Tomasza odeszli dawno, a moi mieszkali we wsi pod Poznaniem – ledwo wiązali koniec z końcem.
Ale, jak to często bywa, pojawił się ktoś. To był Marek – przyjaciel mojego zmarłego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Oldze zabawki i owoce, pomagał w domowych sprawach. Na początku byłam ostrożna – wdową zostałam przecież niedawno. Ale z czasem zaczęłam czuć więź. Stał się bliski. Nie wiem, kto mnie osądzi, ale serce żywego ciągnie się do żywego. Tomasza nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę – żyje w mojej córce. Ale życie toczy się dalej.
Rok później wzięliśmy z Markiem ślub. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Halina, od razu dała mi do zrozumienia: *„Kobieta z dzieckiem nam nie potrzebna”*. Ale Marek postawił na swoim. Powiedział, iż będziemy razem mieszkać – w ich dużym domu na obrzeżach miasta, z działką, sadem i szklarnią. A moje mieszkanie postanowiliśmy wynajmować, żeby mieć dodatkowy dochód.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam – rodzina, pomoc, oparcie. A w rzeczywistości… Już od pierwszych tygodni teściowa zaczęła mną pomiatać. *„Posprzątaj, skoś trawę, opiel grządki, ugotuj”*. Na Olę nie zwracała uwagi zupełnie – jakby jej nie było. Ani *„cześć”*, ani *„jak tam w szkole”*. choćby imienia nie wypowiadała. Córka czuła się jak cień we własnym domu.
Pracowałam od rana do nocy – w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, ręce pokryły się odciskami. A teściowa – wiecznie niezadowolona. Aż pewnego dnia usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
— Po co się męczysz z tą dziewczynką, Marek? – mówiła jego matka. – To nie twoje dziecko! Tylko pieniądze na nią marnujesz. Urodzicie już swoje, to będzie porządny człek.
— Mamo – odpowiedział ostro – dosyć! To moja rodzina, ja o niej decyduję.
Udawałam, iż nic nie słyszałam. Ale serce ścisnęło mi się z bólu. Te słowa utkwiły we mnie głęboko.
A potem urodził się nasz syn – Miłosz. Jak dwie krople wody podobny do Marka. Oczy, nos, choćby ten sam dołek w brodzie. Wtedy teściowa rozkwitła. Całe dnie kręciła się koło wnuka. A Olę – odtrącała dalej. *„Nie dotykaj”*, *„Nie zbliżaj się”*, *„Od brata się odsuń”*. Pewnego dnia tak szorstko ją popchnęła, iż upadła. Wtedy nie wytrzymałam.
— Dość! – krzyknęłam. – To nie śmieć, nie pomyłka, tylko moja córka! I musicie ją szanować!
Wymieniłyśmy wtedy ostre słowa. Ale po tej awanturze teściowa zmiękła. Oli już nie dokuczała. Ale miłość nigdy nie przyszła.
Aż zdarzyło się coś jeszcze. Marek miał wolne, leżał na kanapie. Zadzwonili ze szkoły – Ola skręciła nogę na WF-ie, zawieźli ją do szpitala. Podbiegłam do męża:
— Jedźmy! Ola się poważnie poturbowała!
A on tylko machnął ręką:
— To nie moje dziecko. Po co mam marnować wolny dzień? Niech się w szpitalu przesiedzi, niech jej tam pomogą.
Zrobiło mi się mdło. Strach i obrzydzenie ścisnęły mnie za gardło. Spakowałam Miłosza, wyszłam z domu i pobiegłam do sąsiada, który dorabiał jako taksówkarz. Zawiózł nas do szpitala. Na szczęście to tylko zwichnięcie, nie złamanie. Opatrzyli, dałam córce środki przeciwbólowe i wróciłyśmy.
Ale nie do ich domu – tylko do moich rodziców. Zadzwoniłam do najemców, powiedziałam, żeby zwolnili moje mieszkanie. Za tydzień się wprowadzamy.
Wieczorem Marek zadzwonił:
— Gdzie jesteś z synem? Co się stało?
Odpowiedziałam spokojnie:
— Nie wracamy już do was. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje – przyjdź. Ale tylko do MNIE.
Milczał długo. A potem się rozłączył.
Nie wiem, co postanowi. Ale ja już wiem jedno – lepiej być samotną, niż żyć u boku kogoś, kto nie widzi człowieka w twoim dziecku.