Dziś zapisuję historię, którą usłyszałem od Łucji – prawdziwą do bólu, jakich wiele. Może komuś pomoże.
Wyszłam za mąż po raz drugi. Pierwszy mąż, Krzysztof, zginął tragicznie – wracał do domu motorem, stracił kontrolę. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a córka Weronika ledwo dwa. Ledwo zaczęliśmy życie, wzięliśmy kredyt we frankach, a ja, bez pracy, zostałam sama. Rodzice Krzysztofa dawno odeszli, moi mieszkali pod Łodzią – ledwo wiązali koniec z końcem.
A jednak znalazł się człowiek. Tomek – przyjaciel zmarłego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Weronice lalki i jabłka, pomagał w domu. Na początku byłam ostrożna – wdową zostałam niedawno. Ale z czasem się zbliżyliśmy. Stał się bliski. Krzysztofa nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę – żyje w Weronice. Ale życie toczy się dalej.
Rok później wzięliśmy ślub. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Danuta, od razu dała mi odczuć: „Samotna matka to dla nas balast”. Tomek postawił na swoim. Zamieszkaliśmy w ich dużym domu na obrzeżach Poznania, z ogrodem i altaną. Moją kawalerkę wynajęliśmy – dla dodatkowego grosza.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam: rodzina, pomoc, spokój. A w rzeczywistości? Już pierwsze tygodnie pokazały, co mnie czeka. „Posprzątaj, wykosz trawnik, obierz ziemniaki” – Danuta tylko wydawała rozkazy. Weroniki jakby nie widziała. Ani „dzień dobry”, ani „jak w szkole?”. Dziewczynka czuła się jak powietrze.
Pracowałam od świtu do nocy – w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, dłonie w odciskach. A Danuta wciąż niezadowolona. Pewnego dnia usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
„Po co się babesz z tą dziewuchą, Tomek?” – mówiła matka. „To nie twoja krew! Tylko pieniądze marnujesz. Urodźcie swoje dziecko, to będzie prawdziwa rodzina”.
„Mamo, daj spokój” – odparł zirytowany. „To moja decyzja. I moja rodzina”.
Udałam, iż nie słyszałam. Ale te słowa wbiły się we mnie jak nóż.
Potem urodził się Staś. Cały w tatę – te same oczy, choćby ten sam uśmiech. Wtedy Danuta ożyła. Całe dnie przy wnuku. A Weronika? Jak była niewidzialna, tak została. „Nie dotykaj”, „odsuń się”, „zostaw brata w spokoju”. Pewnego dnia tak szarpnęła Weronikę, iż ta upadła. Wtedy eksplodowałam.
„Dość!” – krzyknęłam. „Ona nie jest śmieciem ani błędem! To moja córka, i musicie to uszanować!”.
Wymieniłyśmy z Danutą ostre słowa. Potem trochę przycichła. Nie dokuczała Weronice, ale miłości też nie okazała.
Aż przyszedł kolejny cios. Tomek akurat miał wolne, leżał na kanapie. Dzwonią ze szkoły: Weronika na wuefie skręciła nogę, zabrali ją do szpitala. Podbiegłam do niego:
„Jedziemy! Weronika jest ranna!”.
A on tylko machnął ręką:
„To nie moje dziecko. Nie będę marnował wolnego. Niech poleży, niech się uspokoi”.
Zamarłam. Takie zimne, takie obce. Spakowałam Stasia, wskoczyłam do taksówki sąsiada. Na szczęście tylko zwichnięcie. Po bandaży – do domu.
Ale nie do ich domu. Zadzwoniłam do najemców: proszę zwolnić moje mieszkanie. Za tydzień się wprowadzamy.
Wieczorem Tomek zadzwonił:
„Gdzie jesteś z synem? Co się stało?”.
Odpowiedziałam spokojnie:
„Nie wracamy. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje – przyjdź. Ale tylko do MNIE”.
Milczał długo. I się rozłączył.
Nie wiem, co postanowi. Ale ja wiem jedno: lepiej być samotną, niż żyć z kimś, kto w twoim dziecku nie widzi człowieka.