17 kwietnia 2024 r. – Dziś znowu musiałem ruszyć w poszukiwaniu nowego schronienia i pożywienia, a moje zmęczone ciało ledwo wytrzymywało kolejny krok. Nie było w tym nic nowego – wiedziałem, iż nikt nie poczeka, aż się zatrzymam. Trzeba iść dalej, znaleźć schron, pożywienie, ale nogi już nie podtrzymywały wyczerpanego, chorego organizmu…
Od latka byłem człowiekiem obowiązkowym. W przedszkolu pilnowałem, by dzieci odkładały zabawki na miejsce. W szkole powierzono mi dyżury na świetlicy. Na studiach byłem przewodniczącym koła. W pracy zbierałem fundusze na firmowe imprezy i prezenty dla kolegów – odpowiedzialność była dla mnie jak drugi skórka.
Kiedy więc mieszkańcy naszego bloku przy ulicy Marszałkowskiej jednogłośnie wybrali mnie na zarządcę klatki schodowej, nie byłem zaskoczony. Mimo młodego wieku podszedłem do zadania z entuzjazmem.
‑ Panie Kowalski, na piątym piętrze Krzyżakowie hałasują do późna, nie da się spać – narzekała starsza sąsiadka, pani Anna Kowalska.
Zająłem się porządkiem, rozmawiając tak przekonująco z zakłócaczami, iż choćby najgłośniejsi przyznali się do winy i obiecali zmiany.
‑ Kowalszy, ktoś po prostu wyrzuca śmieci do kosza, nie zaniesie ich do kontenera! – wybuchli mieszkańcy.
Stojąc w progu, przyglądałem się bałaganowi i bezlitosną ręką przytykałem winowajcom, aż klatka lśniła czystością, a przy wejściu rozkwitał rabat barwnymi kwiatami. Byłem dumny z porządku. Czasem zatrzymywałem się przed domem, by podziwiać efekt swojej pracy. Wszystko układało się tak, jak powinno.
To trwało, dopóki pewnego dnia nie pojawił się przed drzwiami nasz blok zakurzony, kędzierzawy, szczupły, rudy kundel, który wciągnął się pod balkon, by przetrwać noc.
Zauważyły go najpierw dzieci. Podbiegły, ale matki, wyczuwając niebezpieczeństwo, wykrzyknęły:
‑ Natychmiast z dala! To może być niebezpieczne!
Złapały dzieci i wciągnęły biedaka:
‑ Zostań stąd! Hej! Odejdź!
Pies próbował wstać, nie udało się. Próba pełzania była zbyt wielka, a z oczu wylewały się łzy.
Matki były zakłopotane. Sytuacja wymagała zdecydowanego działania, ale wezwanie straży lub weterynarza wydawało się przesadą. Wtedy wkroczyłem ja – jedyny nasz ratunek:
‑ Tam jest pies! – krzyknęli jednocześnie. – Panie Kowalski, załatw to! To niebezpieczne!
Podszedłem bliżej, zajrzałem pod balkon. Nasze spojrzenia spotkały się – moje surowe, jego pełne niepewności.
Pies westchnął, podjął ostatnią, daremną próbę samodzielnego ruszenia, po czym zrozumiał, iż nie ma sił. Płakał cicho, patrząc na krzyczących ludzi.
‑ Wygląda na to, iż ma skaleczoną łap, – powiedziałem donośnie. – Trzeba go zabrać do weterynarza.
Matki spojrzały na siebie i pomyślały: „Tylko żebyśmy nie wpadły w kłopoty!” Potem w pośpiechu wciągnęły dzieci do domu:
‑ Chodźmy, dzieci muszą spać! Panie Kowalski, proszę, ogarnij to!
Zostawiły mnie samego z porzuconym zwierzęciem. Westchnąłem, sięgnąłem do torby i przeliczyłem, czy starcza złotówek na lekarstwo. Nie miałem siły podnieść psa – był brudny i ciężki.
Rozglądając się, zauważyłem pod klatkę wjeżdżającego starego Zbyszka – tego samego, którego znała rodzina Krzyżaków.
Z auta wyskoczył Łukasz Krzyżak:
‑ Co za gość, aż podłaźnie wchodzi! Co mu w nosie? – mrugnął z uśmiechem.
‑ Lepiej pomóż – odpowiedziałem poważnie i skinąłem pod balkon.
Łukasz pochyla się, zauważa psa.
‑ Twój?
‑ Oczywiście, iż nie! – wybuchłem. – Musimy mu pomóc. Weterynarz jest blisko, ale nie mamy środka transportu.
Łukasz przyjrzał się zwierzakowi, potem swojemu samochodowi i westchnął:
‑ Znam moją ciocię Lusię… więc jeżeli mnie przyłapie, to… Ale co tam, dla dobra zwierzęcia trzeba coś zrobić.
Wyciągnął z bagażnika poduszkę, położył ją na siedzeniach i powiedział:
‑ Jedziemy ratować! jeżeli będzie kłopot, Ty mnie wspierasz!
‑ Jasne! – przyjąłem. Ostrożnie zwróciłem się do psa:
‑ Chodź, mały, jedziemy do lekarza. Trzymaj się.
Pies pozwolił się podnieść, nie protestował. Całą drogę głaskałem go i szeptałem uspokajające słowa.
W przychodni przy ulicy Puławskiej czekał młody lekarz, sierotka włosa, zadzwonił:
‑ Panie, patologia na łapie, konieczna gipsownica, dużo odpoczynku – wyjaśnił.
‑ I jest w ciąży? – spytałem zaskoczony.
‑ Wygląda tak, niedawno zajęła – potwierdził.
‑ Co zrobimy? – zapytała zdezorientowana sąsiadka, wchodząc do holu.
‑ Nie mogę jej zabrać do domu – odrzekł Łukasz.
‑ Ja też nie mam możliwości… – dodałem cicho.
Musieliśmy gwałtownie znaleźć rozwiązanie.
‑ Zbierzmy wszystkich mieszkańców! Razem wymyślimy coś! – zaproponował Łukasz.
‑ Liczę na to – przytaknął lekarz. Obiecał, iż za tydzień przyjdą po zwierzak, by go odebrać.
‑ Jak się pan nazywa? – spytał lekarz.
‑ Wojcieżek Kowalski – podałem imię i nazwisko.
‑ A jak ma na imię pies? – dopytał.
Patrzyliśmy na siebie, nie mieliśmy numerka, nie było obroży.
‑ Agata! – pierwszy pomysł wpadł mi do głowy.
Pies podniósł uszy, spojrzał na mnie.
‑ Czy podoba ci się imię? Będziemy ją nazywać Agata, dobrze? – zapytałem łagodnie.
‑ Szcze! – odparł pies, kichając.
‑ Zgoda – odnotował lekarz z uśmiechem. – Mogą ją zabrać, będzie to świetny początek!
Gdy wróciliśmy na klatkę, czekał nas surowy Lidia Kłosińska, właścicielka mieszkania pod numerem 12, z ręką opartą na barierce.
‑ Gdzieś ty był? – rzuciła, ale kiedy zobaczyła Łukasza z psem, zamilkła i otworzyła oczy szeroko.
‑ Lidia, to co się stało? – wytłumaczyłem. – Pies wpadł, jest ciężka i w ciąży, zabraliśmy go do lekarza. Chcemy zrobić mu schronienie pod balkonem…
‑ W taką zimę pod balkonem? – wykrzyknęła. – Musi mieć ciepło i wygodę!
‑ Dlatego chcemy porozmawiać z sąsiadami – kontynuowałem. – Może wspólnie coś wymyślimy.
Ku mojemu zdumieniu Lidia nie sprzeciwiła się. W jej oczach widać było matczyną troskę. Razem z Łukaszem przeszliśmy od mieszkania do mieszkania, zwołując nadzwyczajne zebranie. Nikt nie chciał przyjąć psa, ale padła propozycja: zebrane pieniądze przeznaczyć na budowę domku dla psa pod balkonem i stworzyć fundusz na karmę.
Tak powstał własny dom Agaty. Mały, przytulny domek stał się miniaturową repliką całego budynku, wprowadzono miękkie szmaty i wygodne legowisko. Agata wchodziła ostrożnie, by nie obciążać bolącej łapy.
‑ Powinniśmy zgłosić to do urzędu miasta – zasugerowałem.
Mieszkańcy gwałtownie podpisali wniosek, a ja osobiście zanieśli go na komisariat. Na szczęście urzędnicy przyjęli nas ze zrozumieniem i oficjalnie zezwolili, by pies zamieszkał na terenie naszego bloku.
Kiedy wróciłem do swojego małego, uporządkowanego mieszkania, poczucie spełnienia wypełniło mnie, choć sen wciąż uciekał. Po kilku próbach przebrałem się i wyszedłem zobaczyć Agatę.
‑ Jak się czujesz? – zapytałem, siadając na ławce.
Pies cicho jęczał. Było mu już cieplej, ból łagodniał, a najważniejsze – przy mnie budował się zaufanie.
‑ Będę przychodził, aż do pełnego wyzdrowienia – obiecałem.
Nikt nie wiedział jeszcze, co przyniesie los.
Od tej pory regularnie woziłem Agatę do lekarza, aż wreszcie wyzdrowiała. Młody weterynarz, pan Marek, nie tylko dbał o czerwoną kundelkę, ale i o mnie, człowieka, który nigdy nie bał się odpowiedzialności. niedługo wpadła propozycja małżeństwa, a razem z Agatą planowaliśmy zamieszkać w domu na wsi, gdzie miejsce znajdzie każdy – ludzie i zwierzęta.
W międzyczasie Lidia Kłosińska dowiedziała się, iż spodziewa się dziecka, a ich życia nabrały łagodniejszego tempa. Gdy urodziła się mała Zuzanna, choćby surowa Anna Kowalska uśmiechnęła się i przestała narzekać.
Cztery piętra tego bloku przeszły pozytywne przemiany, choć nikt nie pomyślał, iż wszystko zaczęło się od czerwonego psa pod balkonem.
Ja, Wojciech Kowalski, wciąż ruszam się po świecie, ale zachowuję w sercu nieustającą troskę i otwartość. Z tej historii wyciągam jedną prostą lekcję: prawdziwa odpowiedzialność nie polega tylko na wykonywaniu obowiązków, ale na gotowości pomóc, kiedy los postawi przed nami bezbronne stworzenie. Bez tego nie ma prawdziwej wspólnoty.