Rodzina córka wyrzuciła z letniska
Halina Szymonówna ostrożnie sięgnęła po dojrzałe jabłka na gałęzi. Plecy odezwały się znajomym bólem, ale nie zwróciła na to uwagi – w tym roku urodzili się tak obficie, iż grzech byłoby ich nie zebrać. Antonówki wyszły znakomicie: duże, pachnące, z lekką kwaskowością. Idealne na konfitury, które tak lubił jej zięć Wojtek. A wnuczka Ania ucieszyłaby się z jabłecznika do herbaty, gdy przyjedzie na weekend.
— Mamo, znowu biegasz po drabinie? — głos córki za plecami sprawił, iż Halina drgnęła. — Ile razy ci mówiłam: zawołaj mnie albo Wojtka, my to zrobimy!
Lucyna, jej córka, stała na ścieżce z rękami w biodrach. W białej bluzce i starannie ułożonych włosach wyglądała obco wśród jabłoni i grządek z koperkiem.
— Ależ, Lutku, robię powoli — uśmiechnęła się przepraszająco, schodząc z drabiny. — Po co was zawracać? Miecie i tak pełno roboty.
— Właśnie o to chodzi — skinęła głową Lucyna, zabierając kosz z jabłkami. — Wojtek od trzech dni papieruje dokumenty, ja urywam się między klientami, a ty tu zdobywasz wysokości. Jeszcze spadniesz, co wtedy zrobimy? Nie mam czasu wozić cię po przychodniach!
Halina milczała. Co tu mówić? Dzieci dorosły, mają swoje życie. Lucyna z mężem prowadzą mały sklep z materiałami budowlanymi – telefony, spotkania, ciągle w biegu. Nie ma czasu dla matki.
— Mamo, musimy poważnie porozmawiać — Lucyna postawiła kosz na werandzie i wróciła. — Chodź, usiądźmy.
Serce Haliny zabiło mocniej. Ten ton znała dobrze – tak córka mówiła, gdy miała coś ważnego do zakomunikowania.
Usiedli na starej, zielonej ławce pod wiśnią. Farba miejscami się łuszczyła, ale Halinie nigdy nie starczyło czasu w odnowienie. Teraz pewnie już nie zdąży.
— Mamo, pamiętasz, jak mówiliśmy z Wojtkiem o rozszerzeniu działalności? — zaczęła Lucyna, patrząc gdzieś ponad drzewami.
— Pamiętam, oczywiście — skinęła głową. — Chcieliście otworzyć drugi sklep, na drugim końcu miasta.
— Tak. I teraz wszystko się układa. Dostaliśmy kredyt, znaleźliśmy lokal. Ale brakuje środków na remont i pierwsze zamówienie.
Halina spięła się. Miała skromne oszczędności, ale oddałaby je bez wahania, gdyby córka poprosiła.
— Lutku, jeżeli potrzebujecie pieniędzy…
— Nie, mamo, nie o to chodzi — przerwała Lucyna. — Postanowiliśmy sprzedać działkę.
— Co? — Halina nie wierzyła własnym uszom. — Jaką działkę?
— Tę działkę, mamo — Lucyna wskazała ręką na ogród. — Sąsiad Kowalski od dawna chciał powiększyć teren. Zaoferował dobrą cenę. A nam gotówka potrzebna na już.
Halinie zakręciło się w głowie. Sprzedać letnisko? Ale jak? To przecież ich rodzinne gniazdo. Dom stawiał jeszcze jej mąż, Jerzy, własnymi rękami. Tu Lucyna dorastała, uczyła się pracować w ziemi. Trzydzieści lat spędzili tu każde lato, a po jego śmierci Halina przeniosła się tu na stałe od wiosny do jesieni.
— A ja… gdzie ja pójdę? — szepnęła.
— Mamo, w twoim wieku już ciężko samodzielnie tu mieszkać — Lucyna położyła dłoń na jej ramieniu. — Dom wymaga napraw, ogród zarasta. My z Wojtkiem nie możemy tu ciągle przyjeżdżać. A masz przecież mieszkanie w mieście, ciepłe, wygodne. To nie tak, iż cię wyrzucamy.
— Ale ja nie chcę do miasta — w gardle Haliny zaschło. — Lutku, ja tu żyję. Moje kwiaty, grządki, sąsiedzi…
— Mamo, to nie podlega dyskusji — głos Lucyny stał się twardy. — Decyzja zapadła. Kowalski daje dobrą cenę, dokumenty są w przygotowaniu. Masz dwa tygodnie na spakowanie rzeczy.
— Dwa tygodnie? — Halina czuła, jak ziemia ucieka jej spod nóg.
— Lepiej szybko, niż się męczyć — odparła Lucyna. — I jeszcze jedno… Działka jest prawnie na nas z Wojtkiem. Ty i tata przepisaliście ją dziesięć lat temu, żeby uniknąć problemów z spadkiem.
Halina pamiętała. Jerzy nalegał: “Lepiej teraz, póki jesteśmy zdrowi”. Jak mogła przypuszczać, iż własna córka ją stąd wyrzuci?
Wieczorem nie mogła zasnąć. Leżała w łóżku, wpatrując się w sufit, który Jerzy sam obił deskami. Myślała o jabłoniach, które sadzili, gdy Lucyna miała pięć lat. O truskawkach, które podkradali sąsiedzkie dzieci. O altanie, gdzie latem piła herbatę z konfiturami z przyjaciółkami.
Nazajutrz przyjechał Wojtek, przywiózł kartony i worki.
— Halino Szymonówno, pomogę pani się spakować — zaproponował, unikając jej wzroku. — Co zabieramy, co zostawiamy?
— Komu zostawiamy? Kowalskiemu? On i tak dom rozbierze, żeby powiększyć ogród.
— Może coś wyrzucimy — Wojtek się zmieszał. — Meble stare, sprzęty… Lucyna mówiła, iż w mieście kupicie nowe.
Halina powstrzymała westchnienie. Jej emerytura ledwo starczała na leki i jedzenie. Właśnie dlatego wolała letnisko – własne warzywa, sąsiedzka wymiana.
— Wojtku — spojrzała mu prosto w oczy — może znajdziecie inne rozwiązanie? Nie sprzedawajcie działki.
Wojtek odwrócił wzrok.
— To jedyne wyjście. W pani wieku lepiej być bliżej przychodni, sklepów.
Tydzień minął jak we mgle. Sąsiadka, Wanda, pokiwała głową:
— Szymonówno, jak ty bez ogrodu wytrzymasz?
— Dzieci zadecydowały — wzruszyła ramionami Halina.
— A może się sprzeciwisz? Nie podpiszesz papierów!
— Działka nie jest na mnie.
Wieczorem przyjechała Lucyna z Anią. Dziewczynka pobiegła do huśtawki, którą zawiesił dziadek Jerzy, a Lucyna otworzyła lodówkę:
— Mamo, po co nowe zakupy? Za tydzień wyjeżdżamy.
— Trzeba jeść — odparła cicho.
— Widzę, iż przez cały czas się złościsz — westchnęła Lucyna. — Ale to konieczność. Biznes, przyszłość…
— Lutku, pamiętasz, jak z tatą zbieraliśmy na twój pierwszy samochód? — Halina spojrzała na nią. — Grosz do grosza, odciągaliśmy od emerytury. I nigdy nie żądaliśmy nic w zamianHalina westchnęła ciężko, patrząc na ostatnie jabłka wiszące na gałęzi – wiedziała, iż to już koniec pewnego rozdziału, ale w jej sercu zostanie wspomnienie domu, który zbudowała z miłością.