Codziennik - podługoweekendownik

1 tydzień temu

Ech... fajnie to już było. A teraz real jak zwykle dokopał. Niespodziewanie poszliśmy na pogrzeb, tata naszej Gosi odszedł. Tak ni z gruchy, ni z pietruchy, kiedy wszyscy w familii martwili się raczej stanem mamy Piotrusia, babci Marysi. Na swój sposób jest to odejście szczęśliwe, bo szybkie i senne, niemniej dla rodziny strasznie zaskakujące, bowiem tata Gosi trzymał się całkiem nieźle i poza standardowymi dolegliwościami związanymi z wiekiem, z którymi przeca da się jakoś żyć, nie chorował na paskudności. Ostatnio co prawda narzekał na zdrowie ale wyglądało to na zaostrzenie tych zwykłości, nic ze spraw bardzo poważnych. No a teraz mieliśmy pogrzeb i dla wszystkich szok. Na wszelki wypadek przepytałam natentychmiast Tatusia na temat jego wszystkich poumawianych wizyt lekarskich i odebrałam uroczystą przysięgę iż nie będzie tradycyjnego przekładania "bo przecież nic się nie dzieje". To nie jedyna zła wiadomość, dziś czytałam u Hany i Ninki, iż i na Ninkę spadło cóś podobnego. Niby takie oczekiwane, więc z przygotowaniem ale smutek to zawsze smutek. Człowiek może być jak najbardziej przygotowany, ba, choćby kibicować jak najszybszemu odejściu a smutek i tak się w nim rozpełznie.

Nie chcę Was tu smutkami truć, doniosę o tych lepszych stronach życia. Jest ich przeca całkiem sporo, choć przytłoczonym smutkami ciężko to zauważyć, trzeba bowiem z całej siły utrzymywać uważność a tu człowieka boli. No to jest tak; koty zdrowe i mimo tego iż Pasiak przez cały czas w delegacji mła z ich stanu jest ogólnie zadowolniona, Cio Mary kończy w tym miesiącu swoją dłuższą przygodę ze stomatologią, ogród kwitnie, choć nie dlatego iż mła się nad nim pochyla i dba o rabaty, nowe książki są w domu do przeczytania i to takie smaczne, przed mła jeszcze przed latem kolejna podróż do miejsca mocno innego niż to w którym na co dzień mieszka a jesienią czeka ją grzybobranie w towarzystwie Tatusia i Dżizaasa. Naprawdę nie jest źle, mła ma na co czekać i z czego się na co cieszyć. Oczywiście codzienność dokopie od czasu do czasu ale u mła zdrowie jeszcze jako takie, samopoczucie nie takie znów najgorsze, roboty ogrodowej huk więc nie ma na co za bardzo narzekać.

Co do ogrodowych pomysłów to mła jest od zeszłego roku w fazie azalek japońskich jeżeli chodzi o nasadzenia Alcatrazu. Mła zdawa sobie sprawę z tego iż jej egzemplarze nie urosną do takich rozmiarów jak te potworne krzewiszcza znad Lago Maggiore czy Lago Como, będą oczywiście mniejsze, co jednakże nie znaczy iż nie będą spektakularne w fazie kwitnienia czy wybarwiania liści. Azalka japońska odpowiednio dopieszczona urodna co cud. Mła myśli też o kolejnych azalkach zrzucających liście, uprawianie krzewów wydawa się jej najwłaściwsze dla Alcatrazu, choć nie czarujmy się, uprawa dużej ilości krzewów kwitnących oznacza podlewanie i zasilanie, to nie są samograje bezobsługowe, jak to wiele osób myśli. No ale wiecie jak to jest z fazami, nie da się z tym za bardzo nic zrobić, samo musi minąć. Każda faza zostawia po sobie w ogrodzie ślad, w jakiś sposób go wzbogaca, choć mła przyznawa iż to wzbogacanie tworzy chaos. Alcatraz na pewno nie jest ogrodem porządnie zaprojektowanym, zbyt wiele w nim było błędnych koncepcji nasadzeniowych i wybaczonych wypaczeń.

Jeśli chodzi o Suchą - Żwirową to mła czeka cóś w tylu orka na ugorze, co bardzo mła złości, dlatego tematu nie rozwinę. Teraz zatem będzie z innej beczki. Mła podczas majówki ukulturalniała się średnio, Beksiński to tak jej przypadkiem wypadł, mła raczej spędzała czas w stylu Tatuś, koty, wino i śpiew. Hym... jak się okazało życie baletowe kosztowało mła spodnie. Podczas tych nocnych włażeń przez okno ( lokatorzy porządnie pozamykali o 22 kamienicę, ponieważ ona "daleko od szosy" cały dzień przy ładnej pogodzie stoi sobie z drzwiami otwartymi na oścież bo krzesełka się wynosi do ogrodowania i plot i wogle ruch jest ) mła sobie podarła nogawkę w miejscu niezszywalnym. No dupanda! Po takich stratach mła postanowiła przystopować i w tym tygodniu prowadzić się kulturalnie. Jak to z postanowieniami bywa cóś nie pykło i skończyło się poniedziałkowym wieczorem z winem u Mamelona. Taa... wtorek wieczorem spędziłam w wyrze przebłagując na wszelki wypadek wątrobę ziółkami i wreszcie cóś filmowego oglądając. No i tak oblookałam film o staruszkach pod tytułem "Jules".

Sama już jestem sklerotyczną staruszką, nie rozpoznałam Bena Kingsleya, mimo iż nie miał na sobie tony charakteryzacji. Znaczy na pewno film o mojej grupie wiekowej. Taki słodko - gorzki, żadne tam wielkie kino ale dobrze zagrane i myślę iż spoko do obejrzenia. Raczej kariery nie wróżę, choćby z tego powodu iż jednak trzeba osiągnąć pewien wiek by móc bardziej wczuć się w klimat, no i pewnie krytycy będą się wymądrzać iż pomysł staruszki i kosmici już był, bo prawie czterdzieści lat temu nakręcono "Kokon". Tylko "Jules" nie jest o radościach i nieradoścach domu starców, odmłodnieniu i dalekiej podróży z dobrymi E.T., to jest opowieść o czymś innym i nie jestem pewna czy młodsi krytycy filmowi będą mieli pojęcie o czym. Pewnie uznają to za kolejną uroczą opowiastkę o staruszkach, zajmując się lukierkiem a nie pieczywem. Reżyser, Marc Turtelaub, też nie jest młodzieniaszkiem, scenarzysta Gavin Steckler jest młodszy ale mła ma wrażenie iż to jest jeden z tych filmów, który pociągnęli aktorzy, starzy aktorzy. W każdym razie mła nie żałowała seansu. No i to by było na tyle codziennika. Dobra, mła powróci po przerwie do relacji z podróży, tak w weekend. No chyba iż padnie po ogrodowaniu.


Idź do oryginalnego materiału