Chodź do domu, Maluch, chodź pogłaskał psa po głowie Serafin Kowalski. Jej już nie wrócimy, choćbyśmy oboje tego bardzo chcieli.
Kundel o imieniu Maluch podniósł łeb i spojrzał uważnie w oczy swojemu panu. Wiedział wszystko: iż jego ukochana pani odeszła, iż choćby stał przy grobowcu godzinami, ona już nigdy nie wróci, nie pociągnie go za uszy, nie poda ukradkiem pod stołem biszkopta, którego Maluch tak uwielbiał, choć pan stanowczo zabraniał.
Pies ciężko westchnął i ruszyli do przystanku tramwajowego. Droga była długa, ale nie mieli się do kogo spieszyć. Szli więc powoli, oboje wspominając tę, którą kochali najbardziej na świecie.
***
Serafin Kowalski przeżył ze swoją Hanusią (tak zawsze nazywał żonę) czterdzieści osiem lat. Żyli dobrze, zgodnie. Tylko dzieci Bóg im nie dał.
Widocznie nie nasza w tym wola mawiała Hanna. Może nie zasłużyliśmy, by nam tam, w niebie, powierzyli dziecko do wychowania.
Dlatego właśnie Hanusia nie chciała adoptować sieroty z domu dziecka, choć on nie miał nic przeciwko, ale nie nalegał. Po co, skoro do cudzych dzieci nie miała serca. Najpierw jeszcze mieli nadzieję, a potem Potem Hania przyniosła do domu małego, bezdomnego pieska. Reksio tak nazwali pierwszego pupila, który stał się ich dzieckiem. Gdy Reksio odszedł ze starości, długo płakali i postanowili, iż więcej zwierząt nie przygarną. Zbyt bolesna była strata. Ale dwa lata później Hanusia przyniosła maleńkiego kociaka.
Koty żyją długo uśmiechała się wtedy. Puszek może choćby nas przeżyć.
Dwadzieścia szczęśliwych lat przeżyli z Puszkiem, ale niestety, choć koty żyją dłużej niż psy, to jednak krócej niż człowiek.
Gorzko było im znów pochować swoje dziecko. Hanusia wtedy ciężko zachorowała. Pewnie ta strata nadwyrężyła zdrowie już niemłodej kobiety. Proponował wziąć kolejnego kotka, ale Hanusia stanowczo się sprzeciwiła.
Jesteśmy starzy, sami niedługo odejdziemy, po co wystawiać zwierzę na sieroctwo. Nie, Serafinie, już żadnych zwierząt, dożyjemy we dwoje.
I znów się z nią zgodził. Kochał swoją Hanusię nad życie.
Minęły dwa lata.
Pewnego dnia wracali z parku, gdzie kupili lody. Właśnie wręczył Hanusi jej ulubioną śmietankową gałkę, gdy nagle usłyszeli szelest za kioskiem. Obejrzawszy budkę, oboje stanęli jak wryci: wychudzony szczeniak żuł papier po lodach. Był tak chudy, iż głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża w stosunku do ciała. Zobaczywszy ludzi, piesek porzucił papier i spojrzał na Serafina i Hanię pytającym, niemal wyrzutliwym wzrokiem.
Serafinie, obiecaj mi szepnęła gorączkowo Hania, ściskając dłoń męża obiecaj, iż przeżyjesz jeszcze przynajmniej dziesięć lat!
Wtedy osłupiał na te słowa, ale Hanusia patrzyła na niego tak, jakby od tego zależał ich los. I bez wahania odpowiedział:
Obiecuję!
Wtedy się uśmiechnęła, podniosła to kudłate coś i przytuliła do piersi. Tak pojawił się Maluch.
Serafin Kowalski ciężko westchnął i spojrzał na Malucha. Pies natychmiast podniósł głowę i wpatrzył się w oczy pana, jakby czytał jego myśli, jakby mówił: Tak, tak, właśnie tak to było.
Przeżyli razem jeszcze pięć szczęśliwych lat, wypełnionych radością, którą był Maluch. A trzy miesiące temu nagle zabrakło Hanusi…
Serafin niechcący wydał z siebie cichy jęk, a Maluch natychmiast zawył żałośnie.
Zostaliśmy sami, Maluchu powiedział Serafin Kowalski.
Auuuuu! zawtórował mu pies.
Często chodzili na grobowiec Hani, bo inaczej nie potrafili.
Dotarli na przystanek końcowy. Serafin usiadł na ławce. W piersi poczuł tępy ból, niezbyt silny, ale nieprzyjemny. Tylko do domu, słodkiej herbaty się napiję, zaraz będzie lepiej pomyślał, bezwiednie pocierając lewą stronę klatki piersiowej. Maluch nie siedział jak zwykle przy nim, ale nerwowo krążył wokół ławki, od czasu do czasu węsząc twarz pana i skamląc.
Wszystko w porządku, Maluchu. Tramwaj nadjeżdża, chodźmy.
Wsiedli do tramwaju. Podróż miała trwać około czterdziestu minut, ale ból narastał. Maluch coraz mocniej wtulał głowę w kolana pana.
No już, Maluchu, nic się nie dzieje… pół drogi za nami…
Nagle ból stał się ostry, oddychanie utrudnione, przed oczami ciemność Serafin stracił przytomność. Wtedy Maluch zaczął wściekle szczekać. Nieliczni pasażerowie odwrócili się.
Mężczyźnie słabo!
Tramwaj zatrzymał się, ludzie krzątali się wokół niego, czekając na karetkę. Maluch już nie szczekał, cicho siedział obok, błagalnie patrząc w oczy obcych:
Pomóżcie, pomóżcie krzyczało jego milczące spojrzenie.
Pana zabrano do karetki. Maluch widział już takie auto i wiedział, iż go tam nie wpuszczą. Wóz ruszył w tę samą stronę, co tramwaj, więc pies wrócił do środka. Myślał, iż tramwaj podąży za karetką. Ludzie głaskali go po głowie, współczuli. Ktoś powiedział do konduktora:
Nie wyrzucajcie psa, pewnie zna drogę do domu. Często ich widuję na tym kursie.
I pozwolili mu zostać.
Gdy tramwaj, zatoczywszy pętlę, wrócił na przystanek końcowy przy cmentarzu, Maluch wysiadł. Stał na przystanku, nie widząc nikogo wokół, pysk skierowany w stronę szpitala, gdzie lekarze walczyli o życie jego pana. Jego oczy zdawały się patrzeć nie na świat zewnętrzny, ale w głąb czegoś, o czym żaden człowiek nie ma pojęcia.
A Maluch w tym czasie toczył swoją własną walkę o życie ukochanego pana. Czuł, iż lekarze sami nie mogą dać rady. A gdy po chwili zrozumiał, iż jego wewnętrznej siły nie wystarczy, wtedy Wtedy pobiegł do tej jednej osoby, która choć leżała pod kamienną płytą, wciąż mogła pomóc.
Wraz z rozwojem cywilizacji ludzie utracili łączność z naturą, dlatego nie wierzą w przekaz energii i myśli na odległość, nie wierzą w nic, czego nie można zobaczyć, dotknąć

1 dzień temu






