
Fragment 1
Oglądałem, przez oszkloną kopułę, zielono-brązową dżunglę, na tętniącej życiem Neeidzie, którą zdążyłem już polubić. Uszkodzony dysk ciężko zawisł na brzegu dżungli, tuż nad ciągnącą się zakolami pofałdowaną piaszczystą plażą, więc korony najwyższych tropikalnych drzew omal nie wdzierały się do środka. Wrócił do pionu, co było najważniejsze. Kiedy patrzyłem z drugiej strony naszej enklawy, wpadał mi w oczy błękitny ocean, pokryty w oddali plamami drobnych wysp. Wyrosłym na morskim brzegu kosmicznym obiektem zainteresowały się dwunożne gady, przypominające alozaury. Całą gromadą wynurzyły się z dżungli, węsząc za zdobyczą i strasząc wrednymi pyskami. Nasza wyjątkowość nic dla nich nie znaczyła. Przyglądałem się im, jak rzadkim okazom w zoo. Korciło mnie, żeby przywołać Or-Mata, aby mu je pokazać, ale on pewnie wypaliłby ze wzgardą, iż zajmuję się bzdetami.
We wnętrzu naszego bocianiego gniazda nie wpadły mi w oczy żadne ślady wściekłej konfrontacji z narwańcami z Galaktyki Sombrero. Wbrew pozorom potyczka z nimi nie dała się agentom we znaki i niezmącenie zajmowali się swoimi sprawami. Okrzepli w bojach, nie rozklejali się z byle powodu. Byłem rozgoryczony i usiłowałem pozbierać się po szalonej wyprawie nad dziką Amazonkę, więc lustrowałem z nadzieją ich twarze. Przywracali mi wiarę w androida. Zrezygnowany, zgorzkniały i pogrążony w apatii, trwoniłem cenny czas. Jednak spodziewałem się, iż niedługo opuści mnie podły nastrój, otrząsnę się i zacznę brać rzeczy takimi, jakimi są. Moja rana nie była nieuleczalna. Nie miałem innego wyjścia, musiałem stanąć na nogi.
Platforma bez toksycznej Ka wydawała mi się bardziej przyjazna. Kiedy wróciłem na stare śmieci, co rusz lękliwie zezowałem w stronę jej boksu, ale ku memu pokrzepieniu, świeciło tam pustkami. Głupia gęś nie miała wpędzać mnie więcej w kłopoty, o czym dobrze wiedziałem, ale ta myśl nie poprawiała mi nastroju. Wałęsałem się od rana bez celu, nie mając ochoty do pracy i nudziłem jak mops, odnosząc wrażenie, iż ciągną się za mną niczym balast obwisłe ze smutku skrzydła. Nie było mi łatwo, bowiem uparta Ka uwiła sobie gniazdko w mojej głowie i nie opuszczała mojej rozchwianej wyobraźni. Wspomnienia wywoływały ból i nachodziła mnie ochota, żeby ukorzyć się przed strażnikiem drugiego poziomu i wybłagać go, by całkiem usunął mi ją z pamięci. Było też inne rozwiązanie. Chodziło mi po głowie, żeby zalać się w trupa, ale w tym gronie nie należałoby to do dobrego tonu. Na szczęście, ilekroć mijałem stanowiska zielonolicych, tylekroć jeden z nich przyjaźnie machał ogonem, co podnosiło mnie na duchu. Ktoś wreszcie cieszył się na mój widok.
Obiektywnie biorąc, nie miałem powodu do obaw. Spopielono ciało tej piekielnicy, więc nie mogła z arogancką miną kręcić się po platformie, puszyć się, stawiać i zadzierać z głównym koordynatorem. Dusza androida nie odchodziła do nieba w zaprzęgu, ciągniętym przez białe łabędzie, nie trafiała też do ziejącego ogniem piekła, żarłocznie połykającego potępionych, ale zatrzaśnięta w generatorze oczekiwała na nowe wcielenie. Uśpiono ją, więc czas dla niej się nie liczył. Czy zapowiadał się kolejny comeback Ka? Czy wadliwie zaprogramowany android odpowiadał za swoje czyny? Czy mieliśmy ją znowu, wolną od win, witać oklaskami i brawami w naszym klanie? I naiwnie udawać, iż nic się nie stało? Nie była dla mnie ukochaną Eurydyką, więc nie rwałem się do tego, by wzorem Orfeusza wyprawiać się po nią do ukrytego na dnie dysku generatora. Łatwe było zejście do Awernu, ale powrót bywał trudny.
Nie ona jedna przysparzała mi zgryzot. Chodziło mi po głowie, iż powinienem się przełamać i z kimś życzliwym pogadać o nękającym mnie widmie Roksany. Nic gorszego niż połowica ścigająca męża za grobu! Postanowiłem, iż z tą wstydliwą przypadłością zwrócę się do spolegliwego Go-Tona, był przecież na Ziemi ojcem psychoanalizy, a poza tym miał serce jak na dłoni. Jednakże budzący zaufanie Gelanin gdzieś wyfrunął i musiałem poczekać, aż wróci. W brazylijskiej dżungli córka księcia baktryjskiego ani razu nie dobrała mi się do skóry, więc podejrzewałem, iż niepokojące omamy mają związek z naszym dyskiem. Tu się rodziły.
W boksach Oorian panowało zamieszanie. Z nudów tam pożeglowałem, by zobaczyć, co się stało. Chcieli uchronić zamieszkałą planetę w Galaktyce Trójkąta przed zbliżającą się asteroidą i gotowali się do akcji. Byli wkurzeni, bo nie zgadzały im się obliczenia. Szukali przyczyn. Dałem sobie z nimi spokój, nie miałem ochoty kibicować takiemu przedsięwzięciu i podpłynąłem do Trójokiego.
– Co nowego? – sennie go zaczepiłem, nieruchomiejąc za jego plecami.
– Są wyniki, ale cię nie ucieszą – leniwie mruknął, łypiąc na mnie roztargnionym wzrokiem. – Twoi agenci otrzymali za akcję w Brazylii od stu do trzystu punktów. To wyjątkowo dużo, więc mogą być zadowoleni. Natomiast ty… – skrzywił się, jakby skosztował cytryny. – Nie najlepiej to wypadło. Niestety, jesteś na zerze…
Nie chciało mi się wierzyć.
– Coś takiego? – zabulgotałem jak indor. – To jakiś żart? – Byłem dumny z tej misji. – Przecież zrobiłem, co do mnie należało!..
– I ocenili cię jak należy, sporo ci przyznali – beznamiętnie potwierdził. – Tyle samo jednak odjęli za naruszenie naszych zasad.
– Do stu piorunów, co za dewianci, jakich zasad? – zaperzyłem się. O co jak o co, ale o zapłatę należało się upominać. – Pogięło ich do cna?
– Wybacz, stary, to moja wina – usprawiedliwił się, postanawiając wziąć uchybienie na siebie. Usiłował mnie udobruchać. – Znaleźliśmy się w stanie wyższej konieczności, wszystko wisiało na włosku, więc uznałem, iż możemy naruszyć żelazne reguły gry. Niestety, byli innego zdania. Rzecz w tym, iż nie wolno nam uczestniczyć we wspólnych misjach z androidami z pierwszego poziomu. Żadnego spoufalania się z tamtymi! – zaakcentował. – Kierowanie akcją należało zlecić Harry’emu lub innemu agentowi.
– Skandal, jak tak można? A to łotry!..
Usiadłem przy Trójokim, masując lekko zdrętwiałą rękę. Awansowałem, ale co z tego. Wszystko kręciło się po staremu i były rzeczy, na które nie miało się wpływu.
– Obiecałem Lenie, iż z nią się zobaczę – wycedziłem naburmuszony. Nie zamierzałem rezygnować z sam na sam z dziewczyn, która była zbyt słodkim kociakiem, by spisywać ją na straty.
– Ha! – Or-Mat oparł się wygodnie. Na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego rozbawienia. Mrugnął trzecim okiem. – Nie ma sprawy – odpowiedział. – Zlecisz jej drobną misję w jakimś odległym zakątku Ziemi i polecisz za nią. Powinieneś jednak zachować ostrożność, żeby generator was nie nakrył.
Moje brwi powędrowały wysoko. Musiałem przyznać, iż mnie zaskoczył. Rzucił to tak, jakby chodziło o coś z gruntu błahego, jakby ktoś go spytał, ile jest dwa razy dwa.
– Jestem pod wrażeniem – rzekłem z zaciekawieniem. – Zatem można wykiwać tych drani z trzeciego poziomu?
– Czemu nie? Każdy tu się urządza jak może, lawiruje i kluczy, żeby wyjść na swoje, posiedzisz dłużej, to się przekonasz – wyjawił ze zdumiewającą szczerością. I dorzucił: – Nikt nie może odmówić ci prawa do podróży. Cały kosmos przed tobą! Możesz wypalić, gdzie chcesz, pod warunkiem, iż się nie zdekonspirujesz. Cóż z tego, iż przypadkiem natkniesz się na agenta z pierwszego poziomu, któremu zlecono jakieś zadanie? A kogóż to obchodzi?
Chciał jeszcze coś dodać, ale ugryzł się w język. Przestałem go zajmować. Wrócił do grafów na monitorach. Pochłaniała go praca. Harował jak wół, chociaż nikt go nie popędzał.
* * *
Fragment 2
Opuściłem Or-Mata i rozsiadłem się w moim boksie. Uświadomiłem sobie, iż nie mam prawa do uroczej Leny. Pakowałem się w ryzykowny mezalians i mogłem za to słono zapłacić. Podobała mi się, ale miałem związane ręce, bo byłem, niestety, z tak zwanej wyższej sfery! Mimo to nie zamierzałem złamać danego jej słowa.
– Zlecenia dla androida płci żeńskiej – markując obojętność, rzuciłem do komputera. – Układ Słoneczny, Ziemia, opcjonalnie: wyspy w tropikach.
Wyświetliła mi się notatka o tytule „Acapulco”. Przeczytałem ją ze zmarszczonymi brwiami. Należało dorwać handlarza bronią i udaremnić planowaną transakcję. Zadanie uznałem za nietrudne i pojąłem, iż następnego dnia będę mógł zabrać się za budzenie mego aniołeczka. Gra była warta świeczki.
– Acapulco? Gdzie to jest? – nerwowo zapytałem. – Aha, już wiem, w Meksyku, w strefie podzwrotnikowej, z drugiej strony kontynentu, na wybrzeżu Pacyfiku.
Obejrzałem sobie z lotu ptaka miasto, usytuowane u podnóża gór w półkolistej zatoce i zbudowane na wąskim pasie niskiego lądu, a potem zająłem się luksusowymi hotelami i plażami tętniącego życiem kurortu. Im dłużej przeglądałem dostępne materiały, tym bardziej mi się tam podobało. Acapulco nigdy nie zasypiało. Po zachodzie słońca ukazywało drugie oblicze, czarowało światłami i muzyką oraz odurzało tequilą i margaritami.
Wróciłem myślami do niepokojącego mnie widma Roksany. Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić, co działo się z nią po zakończeniu mojej misji w Azji. Czyżby ścigały mnie niczym wyrzut sumienia niezamknięte sprawy? Zacząłem szperać w Internecie i zabiło mi mocniej serce. Urodziła mi syna, też Aleksandra. Nie czuła się bezpieczna, z dzieckiem schroniła się w Macedonii u boku mojej matki, Olimpias. kilka to dało. Została bowiem wraz z synem zamordowana na polecenie jednego z macedońskich dowódców – diadochów, którzy przejęli władzę po mojej śmierci. Fatalnie skończyła i zaczęło mnie nurtować podejrzenie, iż ktoś po mnie robił porządki na Ziemi, wywiązując się z poleceń z drugiego lub z trzeciego poziomu. Światły android w roli ojca? Zacisnąłem w gniewie pięści. Nie w naszym systemie. Takie rzeczy nie wchodziły w grę.
– Pal sześć, odległe czasy – mruknąłem. choćby gdybym stawał na głowie, nie byłbym w stanie dojść prawdy. Tych, którzy trudzili się tutaj ponad dwa tysiące lat temu, dawno stąd wymiotło. Kisili się gdzieś wyżej.
Gniew gwałtownie mi minął. Pobiegłem myślami ku starszemu ode mnie Re-Tonowi i doszedłem do wniosku, iż przesadzam z podejrzeniami. Mój kompan jako faraon Ramzes Wielki osierocił ze stu synów i z pięćdziesiąt córek. Spora gromadka. I nikt nie usiłował po nim sprzątać.
Zaaferowany Go-Ton pojawił się późnym popołudniem i od razu się do niego przypiąłem. Trójoki też był interesujący wieści, jego sprawy wzięły górę, więc w pierwszej kolejności musiałem wysłuchać relacji z tego, co działo się w Galaktyce Sombrero.
– Opanowano sytuację. Okazało się, iż zginął jeden android z ich enklawy, pozostałych buntownicy uwięzili. Uwolnili się, gdy ci popaprańcy ruszyli na podbój świata. Misja już działa. Krótko mówiąc, wszystko wróciło do normy.
– Czy wyjaśniło się, dlaczego androidy D3 zaczęły ,,wierzgać kopytami”? – dociekał Or-Mat. – Skąd się wzięła ta epidemia?
Go-Ton otarł spocone czoło.
– W Galaktyce NGC 4414 doszli do tego, co się stało. Innymi słowy, poradzili sobie z etiologią choroby. – Zlustrował nas z uwagą, jakby chcąc się upewnić, iż może kontynuować bez uszczerbku dla siebie. – Będziecie kląć, gdy się dowiecie, panowie. Niestety, to nie była wina tych z trzeciego poziomu, ale nasza.
Nie wytrzymałem.
– Do jasnej ciasnej, zwalają to na was?
Chłodno przytaknął.
– Nabili nas w butelkę. Wykorzystali stary numer, stosowany przy zawieraniu umów bankowych. Niekorzystne dla klienta klauzule umieszcza się zwykle w napisanym drobnym drukiem aneksie – z nadzieją, iż reflektant nie zwróci na nie uwagi…
– He, he, he! – zarechotał Or-Mat, zacierając ręce. – Zrobili z nas durnych ślepców, co przeoczyliśmy?
– Nie uwzględniliśmy tego, iż model D3 wymaga dodatkowych profili generatora. Wiadomo, przyzwyczajenie jest drugą naturą. Klonowaliśmy te super inteligentne androidy w taki sam sposób jak standardowe D2. Popełniliśmy katastrofalny błąd i spod naszych rąk wyszły buble.
Trójoki wstał, zanosząc się od śmiechu. Niemal się krztusił. Z osłupieniem spoglądałem na niego, nie rozumiejąc, co go tak rozbawiło.
– Typy spod ciemnej gwiazdy, przechytrzyli nas – rzucił, gdy się opanował. – Udało im się uśpić naszą czujność. Ależ cwaniacy, choćby Re-Tona potrafili wykiwać. A stawał na głowie, żeby nie dać się podejść!
– Takie buty? Obłęd w ciapki! – zszokowany, dorzuciłem swoje trzy grosze.
Go-Ton na moment się zamyślił. Zmęczony po podróży, nie był skory do żartów.
– Miejmy nadzieję, iż ta epidemia nie wróci. O mały figiel, a skończyłoby się tragicznie. Dodam, iż przy generatorach od setek lat nikt nie manipulował – wdał się w wyjaśnienia, zwracając się do mnie. – Mimowolnie je personifikujemy, zapominając, iż są bezwolnymi maszynami, aczkolwiek niezwodnymi, jak niemal wszystko w tym nieznośnym systemie. Wykonują od wieków te same czynności i nigdy się nie psują. Któż miałby wpaść na to, iż trzeba do nich zapukać i pobawić się śrubkami?
– Poradzimy sobie – Or-Mat podsumował gadułę. – Weźmiemy byka za rogi. Ale będzie od groma roboty!
Rozsiadł się wygodnie, wyświetlając procedury, związane z klonowaniem cyborgów. Sunęły nudne kolumny danych, przy których pewnie bym zasnął. Z podnieceniem zaczął je przeglądać, nie przestając się uśmiechać, jak szachista, który odkrył nową rewelacyjną kombinację.
Pomyślałem z lękiem o niepoczytalnej Kasandrze. Pojąłem nareszcie, co oznaczał „nieznany błąd kodu”. Wcześniej mylnie sądziłem, iż ma to związek z autusami, wklejonymi w jej ciało. Powoli rozjaśniało mi się ,,pod dachem”.
– I co będzie? D3 wrócą? – spytałem z wahaniem.
Trójoki obojętnie wzruszył ramionami.
– Wrócą nie wrócą, a czym tu się przejmować? – odpowiedział. – Pożyjemy, zobaczymy, na pewno nie obedrą nas ze skóry!
Skrzywiłem się z niesmakiem. Nie wydawało mi się to śmieszne. Gdyby nieszczęśliwym trafem Ka wróciła, musiałbym jakoś z tego wybrnąć, bowiem Leny nie chciałem stracić. A nie miałem ochoty na ménage à trois. Przyszło mi do głowy, iż gdyby sklonowali ją w mniej korzystnej postaci, nie działałaby tak silnie na mnie. I nie wyprowadzałaby mnie z równowagi.
Podniosłem się, zabierając Go-Tona ze sobą.
– Chodź do mojego boksu – rzuciłem, kurczowo łapiąc go za ramię. – Bądź tak dobry! Mam sprawę nie cierpiącą zwłoki i chciałem pogadać z tobą w cztery oczy…
Usiadł przy mnie, ale chwilę trwało, nim się przełamałem. Lękałem się, iż stracę twarz. Usiłowałem nadrabiać miną, aż w końcu położyłem uszy po sobie i przyznałem się do halucynacji.
Przyjrzał mi się ze szczerym współczuciem.
– Pacan z ciebie, mogłeś od razu do mnie z tym uderzyć, a nie tyle czekać – łagodnie mnie skarcił. – Swoją drogą czułem, iż coś w sobie tłumisz, powinienem był zapytać. To nic wstydliwego, na tę chorobę cierpi co trzeci przychodzący tu android. Po pewnym czasie przykre objawy same ustępują – postawił jasno sprawę. – Idź do głównego koordynatora, zgłoś te symptomy, a usunie dolegliwość od ręki – podsunął mi gotową receptę. – I uszy do góry!
Odczułem niewymowną ulgę.
– Tylko tyle? – zdziwiłem się. Nie cierpiałem na schizofrenię, ale na przejściowy katar. Kamień spadł mi z serca. – Dzięki! – palnąłem i ku jego zdumieniu z żywiołową euforią ucałowałem go w oba policzki.
Po obiedzie, zgodnie z zaleceniem Gelanina, zajrzałem do komory głównego koordynatora i wyznałem mu jak na spowiedzi, iż mam omamy wzrokowe. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa! Przeskanował mnie, z cicha zakołatał i wypuścił z kabiny. Wyrwałem stamtąd, czując się jak pacjent wypisany ze szpitala, i rozpromieniony, rozsiadłem się w boksie. jeżeli wierzyć Go-Tonowi, niepokojące widmo Roksany miałem już z głowy. Byłem znowu przy zdrowych zmysłach.
Edward Guziakiewicz
Edward Guziakiewicz – urodził się w 1952 r. w Mielcu. Jest absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i członkiem ZLP Odział Rzeszów, od przeszło 40 lat dziennikarzem i publicystą. Jako autor prozy fantastyczno-naukowej dał się poznać stosunkowo niedawno, dopiero w ostatnim dwudziestoleciu. Spod jego pióra wyszło siedem powieści SF i szereg mikropowieści SF. Jego bajecznie kolorowe prozatorskie światy są pełne budzących sympatię postaci, z których losami czytelnik gwałtownie się utożsamia. Jest mistrzem powieściowego reportażu. Relacjonuje zdarzenia z przyszłości tak, jakby one miały naprawdę miejsce, oferując fantastykę na wysokim poziomie.