**Dziennik, 15 października**
Gdy pierwszy raz go zobaczyłem, siedział przy samej ścianie. Nie szczekał, nie garnął się do ludzi, nie podchodził. Tylko tam tkwił, nos wtulony w kąt. Inne psy skakały, wyciągały łapy przez kraty, jeden wył, drugi kręcił się w kółko. Ale on ani jednego dźwięku.
Jest z nami od dawna powiedział wolontariusz. Osiem lat. Trafił tu jako szczeniak i został. Dwa razy go zabierano, ale za każdym razem wracał. Raz po dniu, drugi raz po tygodniu. Nie przywiązał się. Milczy. Nie bawi się. Nie merda ogonem.
Stałem z rękami w kieszeniach, bo inaczej bym drżał.
Jak ma na imię?
Najpierw był Burek. Potem Mruczek. Teraz wołamy go tylko tak, jak na karcie: Arczi. Choć pewnie i tak mu to obojętne. Reaguje tylko na szelest worka z karmą.
Nie wiedziałem, po co przyszedłem. Po prostu w pewnym momencie samotność stała się nie do zniesienia. Po śmierci mamy mieszkanie dudniło pustką. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Tylko czajnik rano, tylko radio w kuchni. I ta cisza.
Koledzy radzili: weź kogoś. Choćby rybki. Albo papugę. A ja poszedłem do schroniska.
I wtedy go zobaczyłem.
Mógłbym spróbować? spytałem niepewnie.
Wolontariusz tylko skinął głową. Dziesięć minut później staliśmy przy wyjściu: on na smyczy, ja z papierami w kieszeni. Nikt nie wierzył, iż to potrwa. choćby ja.
Nie ciągnął smyczy, nie pchał się do przodu. Szedł obok, jakby znał drogę. Na schodach się potknął, łapa mu się ześlizgnęła. Powiedziałem: Ostrożnie, ale nie zareagował ani spojrzeniem, ani ruchem ucha. Tylko głębiej westchnął.
W domu rozłożyłem stary koc koło kaloryfera. Woda, karma w misce. Podszedł, powąchał, usiadł, spojrzał na mnie, potem na drzwi. Długo. Jakby sprawdzał, czy są zamknięte.
W nocy obudził mnie skrzyp. Leżał przed drzwiami, nie spał. Głowa na łapach, oczy otwarte. Jakby czekał, aż znowu go zabiorą.
Arczi jesteś w domu. Wszystko w porządku szepnąłem.
Nawet się nie poruszył.
Tak minęły pierwsze dwa tygodnie. Jadł, wychodził na spacery, ale milczał. Ani jednego szczeknięcia. Zawsze patrzył mi w oczy. Jakby pytał: Mogę zostać?
Nigdy nie wskakiwał na kanapę. choćby gdy kiwałem, wołałem, klepałem poduszkę. Tylko stał obok. Potem wracał pod drzwi i tam zasypiał.
Nowy pies? spytała pani Wanda, sąsiadka, gdy zobaczyła nas na ulicy. Ładny ale jakiś obcy.
Kiwnąłem głową. Miała rację wyglądał, jakby nie był stąd. Nie stąd przyszedł i nie chciał zostać.
Nie jadł z ręki. Nie brał smakołyków. Tylko z miski i tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył.
Mówiłem do niego jak do człowieka.
Mama marzyła o psie. Ale bała się przywiązać. Mówiła, iż nie zniesie straty. A teraz jesteś ty. Myślę, iż by cię polubiła. Wiedziała, jak postępować z poranionymi duszami. Całe życie pracowała z takimi w domu opieki.
Mrugnął, jakby rozumiał.
jeżeli chcesz zostań. Ja już na nikogo nie czekam. I tobie też nie trzeba.
Każdego ranka odprowadzał mnie do drzwi. Siadał obok, gdy zakładałem buty. Nie skomlał, nie merdał. Tylko patrzył. I czekał.
Gdy wracałem, leżał na progu. Nie jadł, nie pił, dopóki nie upewnił się, iż naprawdę wróciłem.
Myślisz, iż nie wrócę? spytałem. A jednak wróciłem. Zawsze będę wracać.
Wzdrygał się na głośne dźwięki. Fajerwerki, krzyki dzieci, warkot silnika. Napinał się, szarpnął smyczą i usuwał w bok. Nie uciekał tylko się wycofywał.
Nic się nie stało, Arczi. To tylko dźwięk. Tylko dźwięk.
Ogon podwinął pod brzuch, jakby chciał zniknąć.
W trzecim tygodniu po raz pierwszy zaszczekał. Chrapliwy, krótki dźwięk. Przestraszyłem się. On też spojrzał na mnie, jakby przepraszał. Potem znów cisza.
Weterynarz powiedział: uszy zdrowe. Taki już jego charakter. Może trauma.
Słucha. Obserwuje siebie. Patrzy, kiedy się poddasz.
Skinąłem głową. To czułem od dawna.
Gdy wracałem późno, nie jadł. Leżał pod drzwiami. Dopiero gdy wszedłem zaczynał się ruszać.
Boisz się, prawda? Myślisz, iż znów będzie jak wtedy?
Drgnął uchem.
Wróciłem. Zawsze będę wracać.
Minął miesiąc. Potem drugi. Już nie spał tuż pod drzwiami, tylko trochę bliżej pokoju. Potem przy szafie. Później przy fotelu. Ale do sypialni nie wchodził. choćby gdy zostawiałem drzwi otwarte i wołałem.
Przyzwyczaiłem się. Pokochałem. Nie był wesoły ani figlarny ale był prawdziwy. Cichy, złożony, uważny. Patrzył na mnie, jakby rozumiał wszystko.
Wiesz, Arczi, ja ciebie nie wybrałem. Po prostu przyszedłem. A teraz nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
Podniósł głowę, westchnął i położył ją znów na łapach.
Po dwóch i pół miesiącu pierwszy raz polizał mi rękę. Bez powodu. Po prostu. Zacząłem płakać. Zaskoczyło go, odsunął się, patrzył nie rozumiał łez.
To radość. Od ciebie. Nie rozumiesz, ale to szczęście.
Zaczynał częściej zostawać bliżej. Mniej się chował.
Aż stało się to, na co czekałem.
Zwykły wieczór. Praca, torby z zakupami. Jak zawsze, wyszedł mi naprzeciw, odprowadził do kuchni. Piłem herbatę przy oknie i nagle usłyszałem, jak wchodzi do sypialni.
Łapę położył na progu. Zatrzymał się. Spojrzał na mnie. Nie ruszałem się.
Chcesz? Możesz się położyć.
Powoli podszedł, usiadł przy łóżku. Potem ostrożnie na nie wskoczył. Nie na poduszkę. Na skraj. Położył się. Wziął głęboki oddech.

2 godzin temu




