
wracaliśmy z dyskoteki. noc była tak ciemna,
że choćby światło latarni, o księżycowym nie
mówiąc, nie miało siły przebić się przez gęstą
zawiesinę. mrok, jaki można by jeść łyżkami!
nagle jedno z nas, zorientowawszy się,
że całkowicie obca osoba siedzi na miejscu
kierowcy, podniosło lament (wybacz, średnio
pamiętam – ja pierwszy zacząłem się drzeć,
czy ty).
co pan tu robi, jakim cudem dostał się do
wnętrza rozpędzonego pojazdu? świr jest
z pana taki, jakiego w filmie Autostopowicz
grał Rutger Hauer? potniesz, pokroisz, gnoju?
odciąć, odrąbać niepotrzebne, pozbyć się
tkanki nowotworowej, zbędnej kończyny!
wykopać nieproszonego gościa na zbity pysk!
– wołaliśmy na zmianę, przekrzykując radio.
mężczyzna niespiesznie odwrócił ku nam głowę.
spojrzał tak prawdziwym wzrokiem (pomniki tam
były, całe miasta z litego granitu, betonowe drzewa!),
że w mig pojąłem, kto tu jest na gapę, na doczepkę.
ja, nie on.
mimo wszystko ciągle obmyślam, jakim cudem tak gwałtownie
wypchnąć go i samemu zasiąść za kierownicą, by nie
spowodować wypadku. bo ciągle jedziemy. trwa czas przeszły.