
1.07. 25, CZYLI MÓJCZA PO RAZ DRUGI
Ruszyłem ponownie, by dojść do zalewu w Mójczy. Tym razem z osiedla Świętokrzyskie. Dojechałem na ostatni przystanek linii 46, na mini dworzec na krańcu osiedla Świętokrzyskie. Azymut: mniej więcej w tamtą stronę. Naprzód.
Nad głową utopijny błękit, piwo w plecaku. Jest 10.30.
Może i fajnie byłoby iść z kimś, ale rozmowa z kolegą na festiwalu punkowym, nawiązująca do tego ponurego, dotykającego nas od pół roku, stand up – u, ujawniła głębokie różnice – tak nas poróżnili. Więc może samemu…. Sam ze sobą raczej się nie pokłócę. Kolega uznał moje wybory za głupie, ja jego za jeszcze głupsze. On wybrał rodzaj zła, ja odrzuciłem oba warianty – bo zło to zło, i 30 lat znajomości poszło się jebać.
Więc samotna wędrówka. To sporo ułatwia, no na każdym skrzyżowaniu nie trzeba negocjować kierunku marszu. To sporo także utrudnia, bo decyzje podejmuje się samodzielnie, bez konsultacji. A wiadomo, iż we dwóch widzi się trzy razy więcej niż w jednego. No i spacer, spacer, ale w jednego to choćby seks nie jest ciekawy… Chociaż spacer w jednego… Idę.
Plan jest taki, iż dojdę do zalewu w Mójczy. Schodzę ze Świętokrzyskiego i idę wzdłuż ogrodzenia tych ponoć największych ogródków działkowych w Europie, na zboczu Świniej Góry. Ciepło – nad głową utopijny błękit, jak w Variete. Wzgórze, dolinka, wzgórze. Polna droga, potem podmiejskie uliczki. Nowe domy, w których mieszkają nowi ludzie. Tu i tam działki zajęte przez szeregowce.
Ul. Mjr. Hubala? Jest tabliczka, ale nie ma ulicy, choćby ścieżki. Kilkaset metrów dalej widzę starą zabudowę. Dom, stodoła, obora? – budynek gospodarczy niski, wszystko postawione z dziwnych bloczków, to jeszcze komunistyczna historia, stoi sobie pomiędzy tymi nuworyszowskimi willami. A na dachu eternit, nie blachodachówka. Strażnik historii?
Docieram do skrzyżowania, kilka ulic, a każda opisana. Ul. Młoda? Druga w Kielcach? Nie, jestem już w sąsiedniej gminie. Idę ulicą wijącą się po zboczu wzgórza, patrząc w prawo widzę ekspresowy wylot z Kielc, ekrany dźwiękochłonne i bariery energochłonne. To ulica, którą trudno jest przejść. Łąki, pola. Zboże dojrzewa. Skoszona trawa schnie. Ładnie tu jest, ale ja chciałbym przejść na druga stronę ulicy, tej z ekranami. No, może to droga… Bo zalew w Mójczy jest po jej drugiej stronie.
Jest ciepło, czasem jestem spocony, czasem wieje wiatr i mnie studzi. Początek lipca, więc już kwitną tylko trawy. Od wielu dni nie padało i świat nie pachnie.
Gmina Domaszowice, a potem nagle gmina Masłów, tak bez ostrzeżenia. Wyszedłem z Kielc i idę szutrową drogą gdzieś w świat. Mijam pola pszenicy – tu, obok miasta? A potem przechodzę wiaduktem nad tą ekspresową wylotówką z Kielc w kierunku na wschód. W dole widzę przekreśloną tablicę: gmina Masłów, a obok taką otwierającą: gmina Górno. No, tom daleko zaszedł. A zajęło mi to z minidworca na osiedlu Świętokrzyskie godzinę. Kiedyś szedłbym wśród pól i łąk, dziś idę mijając nowe wille, a zza ich ogrodzeń – jeżeli ktoś na mnie patrzy ( obcy!) to mogę się domyślać, iż oceniają mnie jako rozpoznawacza posesji wartych obrobienia. Przecież oni nie chodzą tylko jeżdżą, więc jeżeli ktoś chodzi i patrzy to nie może mieć dobrych zamiarów, bo nie zachowuje się jak my.
Nastawiałem się na jakieś 3 godziny takiego spaceru. W południe, po półtorej godzinie postanawiam skręcić w stronę Kielc. Bo nie wiem gdzie jestem, bo nie wiem, czy będę miał jak wrócić do miasta, bo jakiś taki podskórny lęk mi się włącza, iż trafię w taki zakamarek, z którego nie da się wydostać. I po kilku minutach wyłażę na Sandomierską w Cedzynie, po lewej mając przystanek MPK, a po prawej ulice prowadzącą do cmentarza komunalnego. Autobusy na pewno zawiozą mnie stąd do miasta. A gdyby długo trzeba było czekać na przyjazd jednego z nich, to nieopodal powinien być jakiś sklep z piwem.
Idę pod cmentarz. Dwie starsze panie mówią do mnie: jak ja miałam 56 lat to fikałam koziołki. Mam tyle i nie fikam. Albo inaczej to rozumiemy. Robię zdjęcie wiewiórki.
Autobus. Wsiadam. Cały spacer, co ja mam wam opowiedzieć? Żadnych zabytków, ciekawostek architektonicznych, pamiątek historycznych. Łąki, nowe wille i pola pszenicy. Nad głową utopijny błękit.
Mójcza. Byłem tam ostatni raz 30 lat temu i postanowiłem tam wrócić. Sięgnąłem raz i nie trafiłem. Teraz sięgnąłem raz drugi i znów nie trafiłem. Mam tydzień urlopu i chcę tam dotrzeć. Bo tak. Zrobię to pojutrze, w czwartek.
A pojutrze… tam dotarłem.
W czwartek wyruszyłem ul. Sandomierską w stronę widzianego we wtorek z okien autobusu drogowskazu. W ten sposób przyznałem się do porażki we wcześniejszych próbach. No ale gdzie sens by tak na sagę, na pałę iść? Przecież jest nawigacja w telefonie? Jest i jest potrzebna, ale ja nie czułem się na tyle słaby, by się nią podpierać. Ona ma tylko pomagać, nie być stale używana protezą. Dzięki temu więcej widziałem. To są Kielce, w których mieszkam?
Wystartowałem o 11. 30 spod samolotu. Na razie to tylko puste pojęcie, choć kilka lat temu w budżecie obywatelskim wygrał projekt ponowne ustawienie samolotu, a na terenie jednej z samorządowych spółek widziałem wrak szykowany do odrestaurowania. Poprzedni samolot został zdemontowany, podobnie jak klomby i fontanna wykonane z dennic „Chemarowskich” zbiorników. Jest nowy skwer i jest chill.
Kiedy już wychodzę z KSM –u wkraczam w kraj domków. Najróżniejszych. Tu i tam warsztat samochodowy, pawilon handlowy - !, ale nieczynny, przed wejściem stoją paczkomaty. A potem hurtownie, warsztaty samochodowe, co kawałek trafiają się szeregowce. Ale głównie domki – odnawiane, rustykalne – takich już prawie nie ma, i nowe wille.
A potem jest ten drogowskaz i kierując się nim skręcam w ul. Wikaryjską. O 12.30 palę papierosa siedząc na brzegu Mójczy. Po drodze zatrzymuję się, czasem cofam, skręcam, nie idę po linii prostej, czyli ta godzina to jakieś 4 kilometry.
Docieram do skrzyżowania Wikaryjskiej i Prostej. To jest ta Prosta? Nie wierzę, nie ufam, bo może to ul. Prosta sąsiedniej gminy? Zalew – nie widać go, ale tak na czuja powinien być przede mną, zasłonięty kępą drzew. Od asfaltówki idę dobre 10 minut piaszczystą drogą. Drzewa, i znowu kępa drzew, a wreszcie zalew.
Brzegi zarośnięte szuwarami, tatarakiem, różnymi wysoko rosnącymi roślinami – tu takie, tam inna. Ścieżka nad brzeg prowadzi do miejsca, gdzie ślad po ognisku, trochę śmieci. W drzewach nade mną przekomarzają się ptaki kilku gatunków, na tafli wody dryfuje łabędź – drzemie z głową ukrytą pod skrzydłem, widzę też kaczki – ale tylko kilka, w powietrzu śmigają jerzyki, a nieco niżej bombastyczne ważki – palę „setki”, a one są dłuższe od moich papierosów, a słyszę też takie grube „chlup”, kilkakrotnie, czyli jakiś wielki zwierz wykonuje woltę tuż poniżej linii wody. Upał, sezon urlopowy, takie milaśne miejsce, a jestem tu tylko ja. Po drugiej stronie zbiornika idzie kobieta z psem, czasem go nawołuje, a jej głos niesie się po tafli wody. Ona, ja i tyle. No i ptactwo, robactwo, drzewactwo. A to naprawdę jest urokliwe miejsce. Gdy wstałem, by …. Dostrzegłem w szuwarach drugiego łabędzia siedzącego na gnieździe.
Idąc tam spojrzałem na rozkłady jazdy na przystankach – nie, nie w aplikację. Autobusy mam w odstępach około półtoragodzinnych. A kiedy wracam, to jestem pomiędzy: ten już odjechał, tamten będzie za… hohoho. I ta ul. Prosta – to może być dobry trop. Odnajdują ją i idę do centrum. Patrzę na numery – są coraz niższe po obu stronach ulicy, choć nieparzysta wyraźnie prowadzi, więc jestem coraz bliżej centrum, bo ta zasada chyba obowiązuje wszędzie w Polsce, iż numerację ulic zaczyna się od centrum miasta. Mijane domy w większości nowe. Idąc Prostą wspinam się – jeden zakręt pod górę, drugi zakręt pod górę. Docieram do Prochowni, przed tą zjawiskową kapliczkę. Wiem dokładnie gdzie jestem bez aplikacji – jak mi się włączy leń, to widziałem tu autobusy MPK… Ale na przystanku okazuje się, iż autobus będzie za 40 minut – to przecież ze 4 kilometry pieszo. Ale może coś mnie zatrzyma, może cos zatarasuje mi drogę? Ale nie, jestem szybszy i wychodzę z zasięgu komunikacji miejskiej pieszo. Ul. Prosta za Prochownią gwałtownie się przeistacza. Mimo, iż zbliżamy się do centrum miasta, to znika asfalt, pojawiają się dziury, koleiny – niektóre fragmenty śmiało mogą robić za etapy górskie.
Schodzę Prostą ku centrum i pojawiają się wiśnie. Taka cierpka, nagrzana słońcem wisienka, mimo, iż mała, bo sucho, to jest fantastycznie orzeźwiająca. Schodzę wzdłuż ogrodzenia ogródków działkowych, w stronę ul. Popiełuszki. A potem – nie mogę się oprzeć – skręcam w to przejście pomiędzy ogródkami działkowymi a stadionem międzyszkolnym. Chodnik na 4 płytki, po obu stronach siatki, w dużej części skolonizowane jako podpórki przez najróżniejsze rośliny. Idziesz takim cienistym tunelem. Czytaliście „Tajemniczy ogród”? Blisko, blisko, ale to wejście do „Kobierca” Barkera, bo niepełnosprytni usłali to przejście śmieciami różnorakimi. Nie wiesz, czy wchodzisz w mrok, czy wyłaniasz się ku światłu… Ale po drodze trafiają się maliny.
No i jestem z powrotem w mieście.
Mójcza? Przecież to proste – jest ul .Prosta i nią można dojść. Tak, już to wiem.
Po co to wszystko? Może mam jakieś deficyty emocjonalne. Może potrzebowałem jakiegoś takiego projektu z dupy do realizacji. Doszedłem tam i już, koniec. Ciekawie było.